sobota, 31 grudnia 2011

Gliniany maślak

Bardzo lubię naturalne produkty do pielęgnacji i po takie staram się sięgać najczęściej. Dzięki uprzejmości portalu Uroda i Zdrowie oraz sklepu e-naturalne.pl miałam okazję wypróbować na sobie rafinowane masło shea (in. karite) i francuską glinkę czerwoną. Glinkę pokochałam całym sercem, o czym za chwilę, ale zacznę od produktu, co do którego mam lekko mieszane uczucia.

fot. wikipedia.pl

Masło shea to tłuszcz roślinny pochodzący z tłoczonych na zimno owoców Masłosza Parka (Vitellaria paradoxa), drzewa rosnącego w Afryce Zachodniej. Pielęgnuje i nawilża skórę, łagodzi podrażnienia, stanowi naturalny filtr UV, działa przeciwobrzękowo, przeciwzapalnie, antybakteryjnie, wygładzająco, rewitalizuje i poprawia krążenie krwi. Aż dziwne, że jeden naturalny produkt robi wszystko to, co obiecują koncerny kosmetyczne w przypadku nowoczesnych kremów w zaporowych cenach.

fot. wikipedia.pl

Podobno masło to może być używane do każdego rodzaju cery. Suchą odżywia i nawilża, a tłustej pomaga utrzymać równowagę w wydzielaniu sebum. Moja cera mieszana nie polubiła jednak stosowania karite jako maski - kremu na noc. Po każdym zastosowaniu pojawiały się nowe niespodzianki co mogło być oznaką, że skóra musi się przyzwyczaić do stosowania nowego środka, ale bałam się ryzykować i czekać. Być może gdyby było to masło nierafinowane, efekty byłyby inne.

fot.e-naturalne.pl
Nie znaczy to jednak, że uważam, że ten produkt jest zły. Znam parę osób, które bardzo go sobie chwalą, więc to najwyraźniej sprawa indywidualna. Żeby nie zmarnować reszty masła wypróbowałam inne sposoby jego stosowania, tj. na suche łokcie, łydki po depilacji oraz na stopy po mocnym peelingu. No i mam, trzy strzały w dziesiątki - łokcie jak nowe, podrażnienia na łydkach znikające migiem i super miękką i gładką skórę stóp. Dlatego namawiam - jeśli nie jesteście zadowolone z jakiegoś kosmetyku, dajcie mu drugą szansę wymyślając inne zastosowanie. Cena tego masła w sklepie e-naturalne.pl to 2,90 za 50g.


fot. e-naturalne.pl
Francuska glinka czerwona to z kolei jeden z najlepszych produktów naturalnych, z jakimi miałam do czynienia. Naturalny jest nawet proces jej produkcji, bo suszona jest na słońcu, bez żadnych pieców i innych wspomagaczy. Zawiera duże ilości żelaza, potasu, manganu i krzemu i to właśnie tym pierwiastkom zawdzięcza swój kolor - ceglany pomarańczowy na sucho i głęboki miedziany brąz na mokro. 
Główne zastosowania glinki czerwonej to oczyszczanie skóry i likwidowanie trądziku, ale oprócz tego pomaga uszczelniać naczynka krwionośne i pozbywać się toksyn.
Według zalecenia producenta maseczkę można mieszać z wodą lub wybranym olejem, w proporcji 2 łyżeczki proszku i półtorej łyżeczki płynu. Zmodyfikowałam nieco ten przepis, ponieważ po wymieszaniu z wodą glinka zasycha najszybciej, zaczyna pękać na twarzy i osypywać się. Z kolei po wymieszaniu z olejem w ogóle nie mogłam jej nałożyć na twarz. Ślizgała się, nie pozostając na skórze ani na moment.
Metodą prób i błędów doszłam do konsystencji idealnej dla mnie. 5ml glinki (odmierzone plastikową łyżeczką kosmetyczną lub kubkiem od syropu) mieszam z hydrolatem (najczęściej geraniowym) i dodaję niewielką ilość oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia (dosłownie 2 - 3 krople). Hydrolat dodaję w takiej ilości, żeby maska miała konsystencję jogurtu. Trzymam ją na twarzy około 20 minut, a dzięki zawartości oliwy maska schnie wolniej, nie osypuje się i zmywa jak na glinkę stosunkowo łatwo.
Taka mieszanka sprawia, że natychmiast po zastosowaniu maski skóra jest oczyszczona, miękka i zmatowiona, a efekt ten utrzymuje się naprawdę długo. Jeśli stosuję maseczkę wieczorem, to mat utrzymuje się do następnego dnia. Cena glinki czyli 5,50 zł za 50g to naprawdę niewiele za produkt takiej jakości i będę do niej wracać z przyjemnością.

czwartek, 29 grudnia 2011

Zmiany, zmiany

Dzisiaj notka "techniczna" :) Znudził mi się stary wygląd bloga - za dużo pasteli i najprostszy szablon. Pokombinowałam z tłami i pobawiłam się programem Paint, żeby zrobić sobie nagłówek - co myślicie o efektach? Za czerwono, za pstrokato? A może macie inne sugestie?

środa, 28 grudnia 2011

Żel oczyszczający "Świeżość i piękno" - Jadwiga

fot. jadwiga.eu
Niedawno pisałam o papce do cery trądzikowej firmy Jadwiga, którą dostałam do przetestowania dzięki współpracy z portalem Uroda i Zdrowie. W paczce znalazł się również inny produkt tej firmy, czyli żel oczyszczający do cery suchej i wrażliwej. Mam cerę mieszaną ze skłonnością do przetłuszczania w strefie T i przesuszania na policzkach i bardzo rzadko sięgam po produkty adresowane do posiadaczek suchej skóry. Najwyraźniej jednak unikałam ich niesłusznie, bo odpowiednie nawilżanie w moim przypadku reguluje wydzielanie sebum i normalizuje stan cery.
Według producenta "żel przeznaczony jest do mycia cery suchej, wrażliwej i dojrzałej. Dzięki zawartości wyciągu z dzikiej róży, żel wzmacnia naczynka krwionośne, łagodzi podrażnienia, nawilża i regeneruje skórę. Przywraca równowagę hydrolipidową, wygładza i odżywia. Dzięki dużej zawartości witaminy C ma właściwości tonizujące i odświeżające." Dlatego wydaje mi się, że wskazanie na opakowaniu jest nieco mylne. Moim zdaniem produkt ten sprawdzi się w pielęgnacji każdego rodzaju skóry, w tym suchej i wrażliwej, dla której z założenia jest przeznaczony, ale nie tylko. Przecież każdy rodzaj cery potrzebuje nawilżenia, każdemu przyda się regeneracja, odżywienie i wygładzenie, a już właściwości tonizujące i odświeżające są cechami najbardziej pożądanymi u kosmetyków do cery mieszanej i tłustej.
Produkt jest bezbarwny, bezzapachowy i ma dosyć rzadką konsystencję. Zamknięty jest w białej, plastikowej butelce z wygodną pompką. Bez problemu można wycisnąć na dłoń dowolną ilość żelu, nawet jeśli ma to być ostrożnie odmierzona, niewielka kropla. Butelka ma przyjemną szatę graficzną - osobiście bardzo lubię taki prosty styl opakowań, bez nadmiaru zdjęć, obrazków czy sloganów reklamowych.
Moim największym zaskoczeniem było to, że żel zupełnie nie szczypie w oczy, nawet, jeśli przypadkiem do nich spłynie w większej ilości. Moje oczy są dosyć wrażliwe, ale nie pojawiło się żadne pieczenie, zaczerwienienie ani suchość, czyli żadna z reakcji, z którymi miałam do czynienia w przypadku innych żeli oczyszczających.
Kosmetyk nie tworzy piany tylko lekką białą emulsję, która delikatnie oczyszcza i zmiękcza skórę. Miękkość i wygładzenie są odczuwalne natychmiast. Nie zaobserwowałam wpływu na znikanie podrażnień, bo niezależnie od produktów myjących używam też zawsze kremów i maseczek, więc trudno to ocenić. Jestem jednak skłonna uwierzyć producentowi na słowo, bo zawartość wyciągu z dzikiej róży jest gwarantem dobrego działania tego żelu.
Produkt nie radzi sobie ze zmywaniem mocniejszego, a zwłaszcza wodoodpornego makijażu, jeśli użyjemy w tym celu wyłącznie własnych dłoni. Nic w tym zresztą dziwnego, bo żelu oczyszczającego powinno się używać po uprzednim demakijażu. Jeśli jednak macie pod ręką ściereczkę z mikrofibry lub chociaż zwykłe bawełniane waciki, efekty na tym polu są całkiem dobre.
Cena żelu to 30 zł za 200 ml. Czy warto? Moim zdaniem tak, bo chociaż używam produktu od ponad dwóch tygodni dwa, a czasem i trzy razy dziennie, to ubytek w opakowaniu jest bardzo niewielki. Co prawda nieprzejrzyste opakowanie utrudnia podglądanie, ile żelu zostało, ale jego ciężar pozwala to określić całkiem dobrze.

wtorek, 27 grudnia 2011

Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć

Święta to dobry czas na odpoczynek i relaks przy lekturze. Kto by pomyślał, że tym razem mój wybór padnie na poradnik typu "jak żyć"? Nigdy w życiu nie traktowałam takich publikacji poważnie i pewnie nie sięgnęłabym po książkę tego typu w księgarni, ale dzięki nawiązanej niedawno współpracy z portalem Uroda i Zdrowie otrzymałam do zrecenzowania trzy poradniki autorstwa Larry'ego Winget'a, nazywanego Pitbullem Rozwoju Osobistego i Jedynym Na Świecie Irytującym Mówcą.
Dzisiaj chciałabym Wam przybliżyć tematykę pierwszego z nich. "Zamknij się, przestań narzekać i zacznij żyć. Kopniak ku lepszemu życiu" to wyjątkowo osobliwa pozycja wydawnicza. Ze zdumieniem zerknęłam na tytuł i zabawnego gościa na okładce. Wątpiłam mocno - w jaki sposób łysy, brodaty facet w ciemnych okularach, śmiesznych butach i dziwacznej biżuterii ma mi wytłumaczyć, jakie błędy popełniam w życiu? Chodziłam wokół książki jak pies wokół jeża, nieco nieufnie, zastanawiając się, czy nie zmarnuję czasu. A potem zaczęłam się śmiać czytając wstęp. Potem się wkurzyłam. I znowu śmiałam. I tak na zmianę przez cały czas, kiedy czytałam.
Można powiedzieć, że w tytule zawiera się myśl przewodnia każdego rozdziału książki i każdej dobrej rady, którą daje nam autor. Nie bez powodu zyskał sobie przydomki Irytującego Mówcy i Pitbulla. Jest wkurzający, sarkastyczny, często po prostu chamski. Jest agresywny, szorstki i irytujący. A przy tym wszystkim jakimś cudem pozostaje zabawny, inteligentny i troskliwy. Mieszanka wybuchowa, która przypomina mi wszystkimi cechami doktora House'a. Inteligentny cham, który ma dziwaczne metody, ale jego celem jest pomaganie innym.
Ta książka to zupełna odwrotność wszystkich życiowych poradników, o jakich słyszałam. Nie znajdziecie w niej wytłumaczenia, dlaczego jest Wam źle. Nie przeczytacie wytłumaczenia, że to nie Wasza wina. Nie ma tam argumentów, jakimi można próbować uzasadnić, że to cały świat naokoło jest zły, ale wystarczy próbować pozytywnie myśleć i wszystko się jakoś ułoży.
Ooo, nie. Nie ułoży się. Według Larry'ego "jeśli Twoje życie jest do niczego, to dlatego, że sam jesteś do niczego", a klucz do wszelkich zmian leży w działaniu. Autor prowokuje, rzuca tekstami, które mają na celu zirytować czytelnika, a to z kolei rodzi motywację do działania. Sama w trakcie lektury łapałam się na mamrotaniu pod nosem "sam jesteś idiotą" lub też "jaaa nie umiem? g**no wiesz, właśnie, że umiem" i przypuszczam, że widząc takie reakcje Larry zacierałby ręce z zadowoleniem. Okazuje się, że najprostszym krokiem do zmiany myślenia jest złość, skierowana na zwalczanie tych cech, których w sobie nie lubimy. Ukierunkowana i podtrzymywana na tyle umiejętnie, żeby przerodzić się w efektywne działanie. Te z Was, które chciałyby się tego nauczyć albo po prostu z ciekawości przeczytać coś zupełnie nietypowego, będą zachwycone.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Niekosmetyczne zamienniki kosmetycznych bajerów

Czytam czasami o różnych niezwykłych nowościach wśród akcesoriów kosmetycznych i myślę sobie, że gdybym chciała to wszystko kupić i wypróbować, to chyba musiałabym złamać swoją żelazną zasadę i wziąć kredyt. A ponieważ potrzeba jest, jak wiemy, matką wynalazków, poszperałam, poczytałam, pomyślałam i od paru miesięcy z powodzeniem używam w łazience takich zamienników:

1. Kosmetyczna ściereczka z mikrofibry - świetnie myje twarz nawet przy użyciu samej wody, dodatkowo masuje i złuszcza martwy naskórek. Ściereczki mają to jednak do siebie, że trzeba je często wymieniać ze względów higienicznych. W tym przypadku okazało się, że Jan jest Niezbędny nie tylko w kuchni, bo w roli czyścika do twarzy równie dobrze sprawdza się mikrofibrowa ściereczka Jana Niezbędnego, przeznaczona do mycia okien. Ma odpowiednią długość włókien, przyjemną cenę i jest na tyle duża, że możemy ją pociąć na kilka odpowiadających nam wielkością kwadratów.

2. Sonda - przyjemny bajer do nakładania na paznokcie ozdób i malowania kropek. Jednak kiedy przychodzi ochota na biedronkowy manicure, a sondy nie ma jeszcze w naszym posiadaniu, świetnie spisują się w tej roli wsuwki do włosów.

3. Pędzel do nakładania maseczek - obleciałam w poszukiwaniu 4 drogerie i nic. Olśnienia doznałam w sklepie "spożywczo - chemiczno - ogólno - wszystkomającym" i od tamtej pory w tej roli świetnie sprawdza się pędzel znaleziony na dziale plastycznym. Zwyczajny, z syntetycznym i w miarę płasko rozłożonym włosiem. Suszy się błyskawicznie i czyści bardzo dobrze.

4. Szklane patyczki do sporządzania mieszanin - miałam taki, ale z powodu swojego okrągłego przekroju skończył marnie, turlając się za pralkę. Od tej pory do mieszania maseczek z glinek, alg czy błota wykorzystuję drugi koniec szklanego pilnika do paznokci, który ma tę dodatkową zaletę, że nigdzie się nie turla. 

5. Pojemniczki na próbki - często wymieniam się z koleżankami odsypkami kosmetyków do testów, ale zdarza się, że kończą mi się wszystkie odpowiednie do tego celu pojemniczki. Ostatnio wykorzystałam słoiczki po nietoksycznych farbach do malowania palcami, porządnie wyszorowane i wyparzone. 

Jestem ciekawa, czy Wy macie takie swoje domowe sposoby radzenia sobie bez przeróżnych kosmetycznych akcesoriów? Może podpowiecie, co jeszcze można w taki sposób wykorzystać?

niedziela, 18 grudnia 2011

Niedzielny Kulinarnik Towarzyski, cz. III

Kulinarnik Towarzyski
część trzecia, czyli:
Sałatka Pocieszka


Wyszłam wcześniej z pracy i zadzwoniłam do Artura, że sama odbiorę Piotrusia z przedszkola. Już po przekroczeniu progu gmachu doszłam do wniosku, że nie był to najlepszy pomysł.
Piotruś leciał do mnie zapłakany, plując i parskając.
- Co tu się dzieje? - zmierzyłam wzrokiem przedszkolankę, która z rozwianym włosem biegła za nim.
- Pani Dominiko! - wysapała zdyszana, wyhamowując tuż przede mną - Piotruś pluje jarzynką i mówi brzydkie słowa! - Stanęła przede mną w pozie oskarżyciela, z marsową miną i rękami na biodrach. 
Zamarłam. Tyle razy mówiłam, że nie wolno kląć. Tym razem bez kary się nie obejdzie, tydzień bez dobranocki jak nic.
- A co powiedział? - zapytałam ostrożnie, nie będąc pewną, czy chcę usłyszeć odpowiedź.
- Fugas chrustas - wysyczała nauczycielka prosto w moje ucho.
- Co proszę? - aż zgięłam się w pół z rozbawienia, jednocześnie wykrzywiając się do Piotrusia, który schowany za wieszakiem w szatni robił głupie miny.
- Fugas chrustas! - wykrzyknęła tym razem głośniej pani Bożenka, wzbudzając żywe zainteresowanie dwojga innych rodziców, którzy właśnie weszli do przedszkola.
- Paaaani Bożenko - zaczęłam łagodnie, jak do dziecka - to nie jest prawdziwe przekleństwo. Tak krzyczeli dwaj zbóje, Ambaras i Arcykąsek w bajce o Miki - Molu i zaczarowanym kuferku. A w kwestii jarzynki... Mogę zajrzeć na salę?
Oniemiała pani Bożenka przesunęła się nieco. Nad jej ramieniem zerknęłam w głąb sali pięciolatków, w której na oko dziesięcioro dzieci siedziało z nieszczęśliwymi minami nad talerzami, na których oprócz ziemniaków i klopsa spoczywała jakaś mało apetyczna masa.
- To my juz pójdziemy - uśmiechnęłam się konspiracyjnie do Piotrusia - jarzynkę zje w domu bo i tak miałam zamiar robić dzisiaj jakąś sałatkę - skłamałam, trzymając za sobą torbę z chińszczyzną na wynos.
Opuściliśmy przedszkole i w lekkich podskokach skierowaliśmy się w stronę domu.
- Mama, ale ja będę pomagał, dobrze? - upewnił się synek.
- Ale w czym, kochanie?
- W sałatce! Jutro pani Bożence powiem, ze my mieliśmy taką dobrą i ja pomagałem, a jarzynkę może sama jeść, bo ja nie lubię.
Przygryzłam wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem i zastanawiałam się przez chwilę, czy za taką odzywkę zostanę wezwana do przedszkola na dywanik.
- Z czego robimy? - Piotruś pociągnął mnie w stronę warzywniaka. Jakoś głupio było mi się przyznać, ze tak tylko o sałatce palnęłam, bo przecież sama uczę go, że kłamać nie można.
- Ogórka szklarniowego i dwa pomidory poproszę - powiedziałam zrezygnowana, wkraczając do sklepu.
W domu przejęty rolą Piotruś ostrożnie kroił w kostkę obranego ogórka i z przejęciem mielił pieprz. Dodaliśmy pokrojone pomidory, szczyptę soli i łyżkę majonezu. Spróbowałam. No cóż, danie godne mistrza to to nie jest, ale wyszło chociaż jadalne.
W tym momencie zadzwonił telefon. Wyszłam na moment, a kiedy wróciłam, zastałam Piotrusia wsypującego do salaterki zawartość torebki płatków kukurydzianych. Tych zwykłych, niesłodzonych.
- Będzie chrupało! - zwrócił do mnie roześmiane oczy.
Spróbowałam. Chrupało rzeczywiście, bardzo przyjemnie, a smak warzyw i płatków świetnie się uzupełniał. Kurczę, mam w domu potencjalnego geniusza kulinarnego?
- Świetnie, skarbie, należy ci się order Złotej Łyżki - pogratulowałam mu z powagą - to jak nazwiesz swój wynalazek?
- Sałatka Pocieszka - odpowiedział natychmiast - bo jak pani Bożenka znowu będzie krzyczała, ze nie chcę jeść jarzynki, to ją pocieszę, że witaminki zjem w domu. 

piątek, 16 grudnia 2011

Jadwiga - papka do cery trądzikowej

Niedawno otrzymałam od portalu Uroda i Zdrowie paczkę z produktami do testów (zaznaczam, że nie miało to wpływu na moją ocenę tychże produktów). Wiadomo, jak to jest - żeby móc ocenić dany produkt trzeba stosować go regularnie i nie wystarczy kilka dni, żeby go polubić  lub wręcz przeciwnie.
Tak przynajmniej myślałam jeszcze tydzień temu, zanim zawitało do mnie mini opakowanie sławnej papki do cery trądzikowej firmy Jadwiga. W ciągu kilku dni zdążyłam zużyć całą jego zawartość, co wystarczyło, żebym zaczęła szykować się do zakupu produktu pełnowymiarowego.
Takie miniaturki zapakowane są w płaskie kartoniki i plastikowe probówki z zatyczką, którą łatwo otworzyć, ale która zatyka pojemniczek na tyle mocno, że nic nie ma prawa się z niego wylać nawet przy potrząsaniu. Produkty pełnowymiarowe są zamknięte w plastikowych buteleczkach z "dzióbkiem" do wygodniejszej aplikacji.
Ponieważ moja próbka nie posiadała aplikatora, poradziłam sobie nakładając kosmetyk (lub też może raczej - lekarstwo) cienkim pędzelkiem.
Papka to słowo idealnie oddające konsystencję produktu. Na początku płynna, chociaż stosunkowo gęsta, przywodząca mi na myśl białą farbę akrylową. Papka szybko zastyga na twarzy, początkowo tworząc coś w rodzaju skorupki na posmarowanym miejscu. Kiedy nieco wytrze się ze skóry, twarz wygląda jak przypudrowana w niektórych miejscach grubą warstwą talku, który zresztą znajdziemy w składzie obok wody, cynku, glinki kaolinowej (in. porcelanowej), alkoholu i kamfory.
Taki zestaw składników według producenta sprawia, że papka ma działanie antybakteryjne, odtłuszczające, przeciwzapalne; likwiduje trądzik, normalizuje wydzielanie sebum i zmniejsza przebarwienia, blizny oraz zwęża rozszerzone ujścia gruczołów łojowych.
Z powodu krótkiego czasu stosowania papki nie miałam okazji przekonać się, czy wszystkie obietnice producenta z czasem się spełniają, ale ku mojemu zaskoczeniu kosmetyk rzeczywiście świetnie działa na pryszcze. 
Pokażcie mi osobę, która może poszczycić się idealnie gładką cerą bez żadnych niespodzianek niezależnie od dnia cyklu, stanu zdrowia, pogody itp. Jeśli kogoś takiego znacie, to możecie być pewne - to jedna z naprawdę niewielu osób, które nie docenią działania tego produktu. Natomiast te z nas, które czasami borykają się z humorami swojej skóry, mogą przestać się martwić. Papka zastosowana zgodnie z zaleceniami producenta, tj. na noc płaszczyznowo na skórę twarzy w miejscach, które tego wymagają, ewentualnie na dzień, punktowo, rozprawia się z trądzikiem jak ninja - sprawnie, szybko i bez śladu. Wystarczą 3 - 4 dni, żeby cera wróciła do równowagi. 
Wypróbowałam oba sposoby, w dzień maskując białe kropki korektorem i podkładem. Nie zauważyłam wysuszenia cery ani żadnego negatywnego wpływu papki na makijaż. Dodatkowo pokochałam ją za zapach kamfory, który od lat jest jednym z moich ulubionych 
Do tego przypadku znakomicie pasuje powiedzenie "cudze chwalicie, swego nie znacie". Wielokrotnie poszukiwałam czegoś, co pozwoliłoby mi znacząco skrócić czas walki z niedoskonałościami cery ale nie przypuszczałam, że właśnie polski produkt okaże się jednym z najskuteczniejszych, z jakimi miałam do czynienia. A jeśli ktoś nie miał jeszcze okazji przetestowania papki na własnej skórze, to zachęcam (dostępna w sklepie Jadwigi w cenie 27 zł / 30ml).

wtorek, 13 grudnia 2011

DIZAO - maska bawełniana z kawiorem i złotem

Dosyć często używam maseczek w formie płatów bawełny (Beauty Friends), nasączonych esencjami. Są łatwe w użyciu i chociaż te, z którymi wcześniej miałam do czynienia nie dawały jakichś spektakularnych efektów, to jednak je lubię, bo dobrze odświeżają cerę, lekko nawilżają i relaksują mnie.
Z produktem firmy DIZAO zetknęłam się po raz pierwszy i mam nadzieję, że nie ostatni, bo mimo podobnej aplikacji, ta maska bardzo różni się od pozostałych, które testowałam.
W opakowaniu znajdziemy tak naprawdę dwie maski, ponieważ stosowanie tego kosmetyku jest dwuetapowe. W większej części saszetki jest płat materiału, bardzo mocno nasączony mieszanką ekstraktów. Przy wyciąganiu maski z opakowania płyn aż kapał mi po rękach, a w saszetce zostało go jeszcze sporo, więc zużyłam resztę do wtarcia w dłonie, zakładając, że skoro z założenia nie zrobi krzywdy twarzy, to można go stosować także na inne partie ciała. W skład kosmetyku wchodzą ekstrakty z kawioru, owczego łożyska (wiem, brzmi dziwnie - sama się zdziwiłam, jak sobie to teraz przetłumaczyłam :P ), chińskiej wilczej jagody, alg, bambusa oraz kolagen. Żadnych sztuczności i konserwantów, brawo, ale jeszcze bardziej od składu spodobał mi się kształt maski. W części twarzowej ma wycięte otwory na oczy, nos i usta, czyli standard. Nowością (przynajmniej dla mnie) było to, że płat materiału obejmuje także podbródek i szyję.
Nakłada się to cudo na piętnaście minut, a po zdjęciu zmywa resztki ekstraktów wodą. Tym także ta maska różni się od stosowanych przeze mnie wcześniej, ponieważ byłam przyzwyczajona do wklepywania resztek esencji w skórę, lub chodzenia w maskach tak długo, aż całkowicie wyschną. Materiał pachnie trochę jak świeżo wyprane pranie  - delikatnie i świeżo. Po oczyszczeniu skóry używamy maski z drugiej części opakowania. Ma ona konsystencję mleczka do demakijażu, jest jedwabista i pachnie typowo "kremowo", a zawiera ceramidy, złoto, kwas hialuronowy, kolagen, witaminy C, B5 i E, glicerynę i wodę glacjalną, więc również ma skład na medal (może poza gliceryną, za którą wiele osób nie przepada). Pozostawiamy produkt na twarzy aż wchłonie się na tyle, na ile to możliwe, a resztę usuwamy płatkami kosmetycznymi.
Nie zauważyłam na twarzy innych efektów poza zmiękczeniem i lekkim wygładzeniem skóry, ale ponieważ ostatnio bardzo dbam o dobre nawilżanie cery, mało który kosmetyk działa na mnie spektakularnie. Siła działania tej maski objawiła się natomiast na dłoniach, które po zastosowaniu obu etapów były idealnie gładkie aż do wieczora i przede wszystkim na szyi. Skóra w tym miejscu stała się bardziej elastyczna, bardzo gładka i miękka. A co jest najlepsze? A to, że taki efekt utrzymuje się już trzeci dzień! Niech no ja dorwę w swoje ręce inne produkty tej firmy... Nic mnie nie powstrzyma :)


poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zapowiedzi, współpraca z portalem Uroda i Zdrowie

W poprzednim poście pisałam, że nawiązałam współpracę z portalem Uroda i Zdrowie. Dzisiaj chciałam jeszcze dopisać, że szybkość działania tejże firmy oraz Pani Małgorzaty, z  którą się kontaktowałam, powoduje zupełny opad szczęki :) Korespondowałyśmy w piątek po południu, a już dzisiaj (w poniedziałek) przed 11.00 dotarła do mnie paczka z produktami do testów i książkami do recenzji. Wrzucam zdjęcia tego, co było w paczce z nadzieją, że zaostrzę Waszą ciekawość i że będziecie czekać na recenzje ;)
 Od lewej:
1. Masło shea rafinowane ze sklepu e-naturalne.pl
2. Francuska glinka czerwona, z tego samego sklepu
3. Żel oczyszczający do codziennego mycia twarzy, Jadwiga
4. Mini opakowanie sławnej papki do cery trądzikowej oraz próbka peelingu z kuleczkami wosku, również firmy Jadwiga
A to seria poradników, które podobno pomagają uporać się z życiem codziennym i w inny sposób patrzeć na otaczającą nas rzeczywistość. Przyznam się, że nigdy w życiu nie czytałam żadnego poradnika, ale te zapowiadają się bardzo obiecująco. Napisał je Larry Winget, który nazywany jest Pitbullem Rozwoju Osobistego. Ksywa robi wrażenie ;) Przeczytałam fragmenty na szybko, kiedy tylko książki wpadły w moje ręce i mogę Wam wstępnie powiedzieć, że facet sprawia wrażenie "inteligentnego uroczego chama" - kogoś w stylu doktora House'a, tylko z innej dziedziny. I co Wy na to?

niedziela, 11 grudnia 2011

Pomikołajkowe różności

Mikołaj był w tym roku bardzo łaskawy dla mnie :) Między innymi objawił się w osobie Basi8212, która przyznała mi wyróżnienie w konkursie na swoim blogu i wysłała fantastyczną niespodziankę. Basiu, ponieważ poczta najwyraźniej zastrajkowała i nie wiem czy dotarła do Ciebie moja wiadomość, dziękuję Ci także tutaj :)

W skład niespodzianki weszły dwie maseczki (rosyjską z kawiorem i złotem już wypróbowałam i niedługo opiszę), balsam do ciała z aloesem, lakier Mollon w pięknym kolorze czerwieni łamanej odrobiną różu, próbki peelingu i balsamu jabłkowego oraz śliczna kartka - nie ma jej na zdjęciu bo mam ją w pracy.

A poza tym zdecydowałam się na nawiązanie współpracy z portalem Uroda i Zdrowie, z czego bardzo się cieszę i nie mogę się doczekać aż dotrą do mnie pierwsze produkty do testów. W "pierwszym rzucie" ma to być glinka, masło shea ze sklepu e-naturalne (świetnie się składa bo zastanawiałam się nad jego kupnem), żel oczyszczający z firmy Jadwiga oraz trzy książki. Stąd moje pytanie - czy macie ochotę czytać także recenzje książek, czy według Was lepiej, żeby blog miał formułę taką jak dotychczas, tzn. głównie kosmetyczną z małym dodatkiem kulinarnym?
Nawiasem mówiąc, na stronie portalu Uroda i Zdrowie trwają poszukiwania nowych testerek. Może któraś z Was się skusi? Szczegóły można znaleźć TUTAJ. A może któraś z Was już z tą firmą współpracuje i ma ochotę podzielić się doświadczeniami i wrażeniami?

Niedzielny Kulinarnik Towarzyski, cz. II

Kulinarnik Towarzyski
część druga, czyli:
Letnia sałatka kalafiorowa

- Moge jefce? – Ledwo otworzyłam drzwi do mieszkania, dobiegł mnie z kuchni niewyraźny głos mojego synka Piotrusia, który najwyraźniej właśnie coś zajadał.
- Piotrusiu, nie mówimy z pełną buzią – wkroczyłam do kuchni, spodziewając się zastać go z batonikiem w ręce, ale siedział sobie spokojnie nad talerzem umazanym białym sosem i chrupał zadowolony, jak królik marchewkę.
Artur, mój mąż, rzucił mi szeroki uśmiech od strony lodówki, z której właśnie wyciągał wielką michę czegoś niezidentyfikowanego.
- Zrobiłem kolację! – powiedział z dumą.
- TO jest kolacja? – wytrzeszczyłam oczy i wskazałam białe kawałki do których Piotruś popędził właśnie, stanowczo domagając się dokładki.
- Mama, to dobre, ja pomagałem! – synek z dumą postawił przede mną czysty talerzyk, po czym chrupiąc swoją dokładkę wymaszerował z kuchni.
- No dobra, co to jest? – podejrzliwie obwąchałam potrawę, wyczuwając jedynie lekki zapach czosnku i świeżo zmielonego pieprzu.
- Sałatka z kalafiora, kumpel z pracy dał mi przepis, mówił, że to świetne do grilla i na przekąskę w upały też – Artur z rozpędu nałożył mi pełen talerz.
- Jak to? To dlaczego to chrupie? – rozejrzałam się podejrzliwie, węsząc jak rasowy ogar. Okno było zamknięte, a nigdzie nie unosił się charakterystyczny i mało przyjemny zapaszek gotowanego kalafiora.
- Chrupie, bo jest surowe – popatrzył na mnie z troską i domieszką politowania – Ty się dobrze czujesz? 
- Jak to surowe! – zdenerwowałam się – Piotruś! Piotruś, chodź tu zaraz! Dawaj talerz. Matko, już wszystko zjadłeś? Brzuszek cię rozboli! – klapnęłam na kuchenny stołek wodząc wzrokiem od jednego z moich mężczyzn do drugiego
- Przestań panikować i spróbuj w końcu! – Artur zdenerwował się, odsyłając Piotrusia z powrotem do pokoju – I w ogóle czemu coś miałoby go rozboleć? Kto powiedział, że kalafior ma być zawsze rozgotowany na paćkę i śmierdzieć na pół domu?!
- Jakbyś mnie wtedy nie zagadywał to nic by się nie rozgotowało na żadną paćkę! – oburzyłam się, wspominając moją ostatnią próbę stworzenia czegoś jadalnego z użyciem tego, jak mi się wydawało, niezbyt ciekawego warzywa.
Mąż wzniósł oczy ku niebu, pokręcił lekko głową i wyszedł do pokoju, oglądać z Piotrusiem dobranockę. Wyzwoliwszy się w końcu spod ostrzału spojrzeń spróbowałam. Sałatka była chrupiąca, lekko ostra  i bardzo smakowita.
- Przepraszam, mieliście rację – z miną skruszonego grzesznika i talerzem w ręce dołączyłam do rodzinki, która właśnie z uwagą śledziła losy Muminków – co do niej dałeś? – zwróciłam się do Artura.
- Normalnie, kawałki surowego kalafiora, trzy posiekane ząbki czosnku, puszkę kukurydzy, trzy łyżki majonezu, sól i pieprz.
- A ja mieszałem! – pochwalił się Piotruś, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym właśnie pojawiła się Mamusia Muminka, wyganiająca swoją gromadkę do łóżek.
- Piotruś, Muminki idą spać, na ciebie też kolej. Wykąpiesz go? – popatrzyłam pytająco na męża.
Obaj znikli w łazience, a ja odczekałam chwilę, aż szum wody zagłuszy odgłos moich kroków i podreptałam do kuchni. Po dokładkę. 

czwartek, 8 grudnia 2011

Zrobiona na szaro - Ziaja, maska oczyszczająca

Kocham glinki w każdej postaci - zarówno gotowe maski jak i te do samodzielnego rozrobienia z wodą lub hydrolatem. To znaczy, przepraszam, kochałam do czasu wypróbowania maseczki z szarą glinką firmy Ziaja. Według producenta dzięki zawartości glinki, siarki, magnezu, wapnia, manganu i innych dobrodziejstw, maseczka ta normalizuje pracę gruczołów łojowych, zwęża rozszerzone pory, oczyszcza skórę i łagodzi podrażnienia.
Wszystko fajnie, dopóki nie otworzy się opakowania.
fot. www.ziaja-sklep.pl
Kocham maseczki i zazwyczaj staram się w pierwszej kolejności brać pod uwagę mocne strony produktów, ale niestety, w tym przypadku nie znalazłam ani jednej zalety. No, może poza taką, że saszetka starcza na 2 - 3 użycia, więc jest dosyć wydajna.
Klasyczne glinki zwykle są gęste, mają "tępą" konsystencję i zastygają na twarzy w skorupkę, jeśli nie spryskuje się ich hydrolatem lub wodą. Ta maska ma postać średniej gęstości kremu, w dodatku tłustego. Nie zastyga, maże się jednakowo cały czas i kiepsko się zmywa, zostawiając tłustawy film. Zapach jest całkiem przyjemny, "kosmetyczny", chociaż moim zdaniem zbędny. Glinka to glinka, im mniej w niej dodatków, tym lepiej.
Za pierwszym razem po nałożeniu maski doczekałam się wysypu "niespodzianek". Zrzuciłam winę na dzień cyklu, czekoladowe obżarstwo, fazę księżyca i na co tylko się dało, ale niestety - drugie i trzecie użycie kosmetyku z tym samym skutkiem nie pozostawia mi złudzeń. To produkt zupełnie nie dla mnie. A szkoda, bo zawsze lubiłam tę firmę. Jestem ciekawa, czy miałyście do czynienia z tą albo innymi maseczkami z tej serii i co o nich myślicie?

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Hallo, to holo! :)

Niedawno poszczęściło mi się i wygrałam holo - niespodziankę na blogu Pierniczkowej  :) (nawiasem mówiąc zachęcam do czytania jej bloga, bo seria postów eBayowych Pierniczkowej to coś, na co zawsze niecierpliwie czekam). W przesyłce znalazłam trzy lakiery Eveline Holografic Shine i próbki, z których jabłuszko już wykorzystałam bo znam je i bardzo lubię, a reszta czeka na swoją kolej.






Poczekałam z recenzją parę dni, żeby móc napisać, jak sprawują się moi nowi koledzy. To pierwsze holo z jakimi miałam do czynienia ale z pewnością nie ostatnie. Mam wielką ochotę na zakup większej ilości lakierów z tej konkretnie serii, bo mają, jak się okazuje, same plusy. Buteleczki są niewielkie (4,5ml), więc nie ma obaw, że kolor zdąży się nam znudzić, zanim się skończy. Pędzelek jest stosunkowo twardy. Wcześniej byłam przyzwyczajona do takich, które mocniej dociśnięte rozpłaszczają się niemal na cały paznokieć. W tym przypadku to się nie udaje, ale łatwo można się przyzwyczaić do aplikacji, bo pędzelek jest precyzyjny, a lakier ma fajną konsystencję. Jest stosunkowo rzadki, dzięki czemu nie zostawia smug tylko "rozpływa się" po paznokciach, ale jednocześnie nie zalewa skórek. Krycie przy dwóch warstwach jest bardzo dobre, białe końce paznokci nie prześwitują przy żadnym świetle ani oglądane pod różnymi kątami. Lakier ze zdjęcia ma numer 413 i to chyba będzie mój faworyt spośród całej trójki - uwielbiam fiolety, a ten jest świetny. W cieniu stonowany, jak nie do końca dojrzała węgierka, a w świetle mieni się różem, złotem i drobinkami innych kolorów. Na bazie  końcówki starły się odrobinę po dwóch dniach ale prawie tego nie widać. Same zobaczcie, na zdjęciu jest właśnie lakier dwudniowy. Pierwszy odprysk pojawił się po czterech dniach ale to ewidentnie moja wina - jak się nie umie odklejać końcówki taśmy klejącej po dwudziestej próbie to trzeba stanowczo dać sobie spokój, a nie skubać bez końca ;)

niedziela, 4 grudnia 2011

Kulinarnik Towarzyski, cz. I


Zauważyłam niedawno, że dużym zainteresowaniem na niektórych blogach kosmetycznych cieszą się posty dotyczące zupełnie innych tematów. Ot tak, jako przerywnik. I, krótko mówiąc, postanowiłam bezczelnie odgapić pomysł ;) Lubię pisać i swego czasu powstało kilkanaście części "Kulinarnika Towarzyskiego" czyli przepisów w formie krótkich opowiadań. Jeśli pomysł się przyjmie, będę je wrzucać co tydzień, a jeśli uznacie, że to nie ma sensu to dajcie znać, przestanę :)

Kulinarnik Towarzyski
część pierwsza, czyli:
Wołowina curry w chlebkach pita


- No przecież mówię, że już idę! – wrzasnęła Anka przez drzwi, do których dobijałam się dobre pięć minut – Głucha jesteś? Mówiłam, że otwieram – burknęła, wpuszczając mnie do przedpokoju.
- Sama jesteś głucha, można się włamać i wynieść pół mieszkania, a ty nic – prychnęłam, stawiając parasol w kącie – Zmarzłam, zmokłam, idę prosto z roboty, mam zły humor i jestem głodna – przyznałam się z rozbrajającą szczerością.
- Głodnych nakarmić, taaaa jest! – zasalutowała, trzepiąc wszędzie mąką.
- Uważaj! Nie na żakiet, paskudo! Co ty właściwie robisz poza bajzlem, co?
- Pity piekę.
- Mnie zawsze uczyli, że PITy się wypełnia, ale jak tam sobie chcesz... – Z powątpiewaniem zajrzałam przez jej ramię do kuchni.
Anka teatralnym gestem osłoniła oczy.
- Święci pańscy, zlitujcie się nad tą nieszczęsną, bo bredzi, pewnie z głodu. Siadaj! – wskazała mi krzesło i zabrała się za mieszanie czegoś w misce.
- Co to właściwie jest? – spytałam z powątpiewaniem, patrząc na mało apetyczną breję.
- Ciasto na pity, przecież mówię - wzruszyła ramionami, posypując stolnicę mąką i wygarniając na nią tajemniczą masę.
- Dobra, poproszę łopatologicznie. Wiesz, że ze mnie całkowite beztalencie kulinarne – popatrzyłam na nią smętnie. Anka od zawsze była moim autorytetem kuchennym. Nawet w piaskownicy jej zupki z piasku i kamyków wyglądały apetyczniej, niż moje.
- Kartkę masz? Nie? Tam leżą, na lodówce. I długopis weź. No, szybciej. Pisz: trzy szklanki mąki, trzy czwarte szklanki ciepłej, ale nie gorącej wody, trzy czwarte kostki drożdży, łyżeczka cukru, szczypta soli i cztery łyżki oleju. Drożdże rozpuścić w wodzie z cukrem, wlać je do miski, dodać sól, mąkę i olej, wymieszać i wyrobić porządnie na stolnicy. Jak się lepi do rąk, podsypywać mąką aż będzie gładkie i elastyczne. Odstawić na pół godziny aż wyrośnie, podzielić na cztery części, spłaszczyć na placki o grubości niecałych dwóch centymetrów i piec dziesięć minut w temperaturze dwieście stopni. Zapisałaś?
- Buła, jak buła – wzruszyłam ramionami – i co z tego ma być, jakieś kanapki?
- Coś ty, akurat chciałoby mi się tak bawić, żeby zjeść kanapkę – Anka popukała się w czoło umączonym palcem – otwórz lodówkę i zdejmij garnek z górnej półki.
- Co to? – zajrzałam ostrożnie pod pokrywkę
- Wołowina curry! – uśmiechnęła się z dumą – Zobaczysz, Karol wróci za pół godziny i będzie się tym zachwycał, jak zawsze zresztą. To jego ulubiona potrawa.
- A to żółte to co?
- Zależy które – uśmiechnęła się krzywo – masz tam poza mięsem jakiś inny kolor?
- No dobra, to po kolei – zadysponowałam, sięgając ponownie po długopis.
- To łatwizna – Anka wyłożyła zawartość garnka na patelnię z rozgrzanym olejem – Bierzesz pół kilo ładnej wołowiny. Jak nie masz, może być łopatka wieprzowa. Kroisz w małe słupki, do tego dodajesz pół szklanki keczupu, ćwierć szklanki soku z ananasa, całą puszkę ananasa krojonego w kostkę, jedną albo dwie papryki, też pokrojone w kostkę, cebulę w piórka, trzy łyżki oleju, sól, pieprz i najważniejsze, dużą łychę curry. To się musi co najmniej pół godziny przegryźć, akurat wtedy jest czas na pieczenie chlebków.
- A potem?
- Potem normalnie, smażysz, aż większość sosu odparuje, napychasz tym chlebki i polewasz sosem jogurtowym albo czosnkowym.
- Wydaje się proste – przyznałam – a czemu pichcisz to akurat dzisiaj? Karol ma urodziny czy coś w tym guście?
- Nieee... Tylko nasi znowu grają dzisiaj mecz. I jeśli znowu przegrają, to tylko ta wołowina może poprawić Karolowi humor.
Anka wyszczerzyła do mnie radośnie zęby i wróciła do mieszania mięsa na patelni. Zapach rozchodził się wspaniały i wtedy dopiero poczułam, jak bardzo jestem głodna...

sobota, 3 grudnia 2011

Magiczny biały proszek

Jest taki biały proszek, którego szczypta może Was uszczęśliwić. Wystarczy wiedzieć, jak i przy pomocy czego można go zaaplikować...
Nie, to nie to, o czym myślicie :)
Przedstawiam mojego bohatera miesiąca, tam tara ram tam taaam:


Korund kosmetyczny (in. tlenek glinu), bo o nim mowa, ma postać bardzo drobnego białego proszku. Można nawet powiedzieć, że pyłu. Używa się go do mikrodermabrazji (złuszczania warstw naskórka) w gabinetach kosmetycznych, ale z powodzeniem może być używany także w domu, jako chyba najostrzejszy peeling dostępny na rynku. Dzięki temu, że to produkt jednoskładnikowy, nie uczula. Nie zawiera żadnych barwników, wspomagaczy, sztuczności - to po prostu czysty, zmielony minerał. Jest śnieżnobiały i pięknie wygląda w ostrym świetle, bo mieni się iskierkami jak śnieg. Niestety nie udało mi się uchwycić tego efektu na zdjęciach. Mój korund zamawiałam na Allegro, ale jest dostępny także na stronie JS Beaute (KLIK). Firma prowadziła sprzedaż na Allegro pod nickiem lafemme30, a aktualnie pod nową nazwą użytkownika, hurtownia30. Nie miałam okazji testować korundu innych producentów, a za ten ręczę własną... twarzą :) Według producenta mikrodermabrazja korundowa korzystnie wpływa na cerę, pomaga likwidować trądzik, reguluje wydzielanie łoju, rozjaśnia blizny, usuwa rozstępy, odmładza i uelastycznia skórę, zwiększa skuteczność substancji aktywnych zawartych w kosmetykach i ma tak naprawdę same zalety. Przeciwwskazaniami dla stosowania tej metody są wszelkie zakażenia (bakteryjne, wirusowe, grzybicze), trądzik ropny, trądzik różowaty i uszkodzenia skóry. Nie należy też stosować korundu na skórę powiek ale to chyba oczywiste - nie znam nikogo, kto stosowałby peeling w takim miejscu.
A co w przypadku domowego zastosowania korundu? Obietnice brzmią równie obiecująco. Mianowicie możemy się pozbyć zmian skórnych wywołanych np. trądzikiem, doczekać się rozjaśnienia przebarwień, wygładzenia skóry i blizn, spłycenia zmarszczek i rozstępów, oczyszczenia porów i ogólnie mówiąc, odnowienia i regeneracji skóry. Brzmi kusząco, prawda? A wiecie, co jest najlepsze? Po pierwsze - cena i wydajność produktu. 100g korundu kosztuje nieco ponad 5zł, a wystarcza na naprawdę bardzo długi czas. A po drugie,  to, co obiecuje producent, to święta prawda! 

Stosowałam do tej pory wiele różnych środków mających na celu rozjaśnienie przebarwień potrądzikowych i owszem, niektóre działały całkiem dobrze i znacząco rozjaśniały w tych miejscach skórę, ale nigdy wcześniej żaden nie zlikwidował przebarwień całkowicie. A tu proszę, czary mary, dwa - trzy tygodnie, abrakadabra i co? I pa-pa, korektorom :) Zabieg w gabinetach kosmetycznych wykonuje się w dosyć dużym, bo 2 -3 tygodniowym odstępie czasu, ale ponieważ korund w zastosowaniu domowym jest delikatniejszy, "poszłam po całości" i używam go co drugi dzień. Mieszam proszek z żelem hialuronowym (łyżeczkę proszku na pięć łyżeczek żelu), bo wtedy jego działanie jest w miarę delikatne - delikatne jak na korund, bo nadal to siny "ścierak". Można wykorzystać także lekki krem, olejek lub żel do mycia twarzy albo balsam, bo korund można stosować do peelingu całego ciała. Raz na tydzień mieszam go z samą wodą w ramach intensywniejszej terapii. Wtedy przypomina w dotyku bardzo drobny papier ścierny.
Mieszanina korundowo - żelowa jest bardzo wydajna, wystarczy pół małej łyżeczki, żeby dokładnie wymasować nią całą twarz. Po mniej więcej minucie lub dwóch takiego masażu zmywam korund ciepłą wodą, a potem nakładam maskę nawilżającą lub krem, które po takim peelingu działają o wiele lepiej. Najbardziej zaskakujące było dla mnie to, że spodziewałam się najpierw wygładzenia skóry, a dopiero w dalekiej, dalekiej przyszłości ewentualnego rozjaśnienia przebarwień, a stało się odwrotnie. Plamy zaczęły znikać praktycznie po trzech zastosowaniach, a skóra dopiero teraz staje się stopniowo coraz gładsza. Nie znaczy to, że narzekam - absolutnie nie, bo właśnie rozjaśnienie było moim wymarzonym efektem, a gładkość traktuję jako miły bonus. Poza tym dzięki korundowi powrócił do łask jeden z moich BB kremów, Bavipath Magic Girl. Nie pisałam o nim wcześniej bo uważałam go za zakupową wtopę ale okazuje się, że na skórze potraktowanej korundem spisuje się bardzo dobrze, więc możecie się spodziewać za jakiś czas notki na jego temat.






czwartek, 1 grudnia 2011

WYNIKI przedmikołajkowego rozdania

Jak obiecałam, zrobiłam losowanie jak najszybciej, a jeśli Osoba wygrywająca wyśle mi szybko swój adres (na nr4@o2.pl) to przesyłka może polecieć jeszcze dzisiaj :) Wszystko jest już zapakowane i czeka na nową właścicielkę, którą jest...
Gratulacje :)