sobota, 29 października 2011

Mydełka domowej roboty + manicure gradientowy


Kilkanaście dni temu pisałam o Lawendowej Farmie i naturalnych mydełkach, znajdziecie ten wpis tutaj. Dzisiaj chciałabym Wam pokazać, jak przebiega proces robienia mydła z wykorzystaniem bazy z masłem shea, lub dowolnej innej bazy mydlanej, które możecie znaleźć w sklepiku Lawendowej Farmy.

 Potrzebne składniki:
- baza mydlana (użyłam 0,5 kg bazy shea)
- pół szklanki wody lub mleka (użyłam mleka pełnotłustego i odrobiny wody w trakcie mieszania)
- dowolne dodatki (na zdjęciu przyprawa do piernika, skórka starta z limonki, cytryny i pomarańczy; dodałam także olejku eterycznego pomarańczowego, ale nie załapał się na zdjęcie :) )

Bazę mydlaną z dodatkiem mleka lub wody powoli podgrzewamy - najprościej i najbezpieczniej można to zrobić w kąpieli wodnej, czyli wstawić garnek ze składnikami do drugiego, z gotującą się wodą.


Kiedy baza ogrzewa się i topnieje sprawia wrażenie, jakby ubywało jej z garnka - to dlatego, że puste przestrzenie pomiędzy wiórkami zmniejszają się, aż w końcu znikają zupełnie i otrzymujemy jednolitą konsystencję, podobną do ugotowanych tłuczonych ziemniaków.

Jeśli mieszanie staje się trudne, bo masa w całości próbuje przylgnąć do łyżki, można dodać jeszcze odrobinę wody lub mleka. Trzeba to robić bardzo ostrożnie, bo jeśli mydło będzie za mokre, trzeba będzie długo czekać na jego schnięcie i twardnienie.


Po dodaniu składników zapachowych i innych wybranych i wymieszaniu ich z rozpuszczoną bazą, masa zaczyna błyszczeć, co widać na zdjęciu. To znaczy, że wszystko połączyło się dokładnie i można przystąpić do formowania.


Użyłam silikonowej formy do muffinek - masy wystarczyło mi akurat na wypełnienie wszystkich dołków, ale już wiem, jaki popełniłam błąd. Wkładałam masę do dołka i dociskałam od góry szklanką, ale w ten sposób nie ubiłam mydełek dostatecznie mocno i trochę się skurczyły w procesie schnięcia. Następnym razem mam zamiar upychać masę w foremkach warstwami i każdą warstwę dobrze ubijać.

Ten mokry połysk na mydlanej masie to olej słonecznikowy - użyłam go do smarowania denka szklanki, żeby mydło nie przywierało do niej.


Mydła dały się bez problemu wyjąć z formy po jednej dobie i od kilkunastu dni leżą na papierowych ręcznikach.  Codziennie przewracam je na drugą stronę, żeby schły równomiernie.
Brzegi podeschniętych mydełek nieco wyrównałam. Pewnie nie byłoby takiej konieczności, gdybym mocniej ugniotła je w foremkach. Być może to też kwestia samej formy, następnym razem spróbuję użyć czegoś mniej elastycznego, niż silikon. 
Przyznam się, że z okrajaniem ich mogłabym trochę poczekać, ale nie dałam rady :) Wykorzystałam część okrawków, bo koniecznie chciałam sprawdzić, jak mydełka spiszą się w kąpieli...
... i spisują się naprawdę na medal. Mają dokładnie taki zapach, jaki sobie zaplanowałam. Muszę je trzymać z daleka od córeczki, bo nie zaryzykuję ich pożarcia :) Sama mam głupią ochotę, żeby sprawdzić, jak smakują i tylko resztki rozsądku mnie powstrzymują. Pienią się moim zdaniem w sam raz, chociaż to akurat sprawa indywidualna - osobiście nie przepadam ani za mydłami nietworzącymi piany ani za tymi, które pienią się jak szalone. Dzięki zawartości masła shea i innych nawilżających składników mydło jest delikatne dla skóry - myje bardzo dobrze, ale nie wysusza. Odważyłam się użyć ich nawet do umycia twarzy i nie miałam uczucia ściągania skóry, typowego dla większości mydeł.
Reasumując - do Gwiazdki zostało jeszcze dostatecznie dużo czasu, żeby ten, kto ma ochotę, zdążył zrobić taki mydlany prezent dla kogoś bliskiego, a chyba wszyscy się zgadzają, że prezenty ręcznie robione mają największą wartość.

A na deser jeszcze dwa zdjęcia, dla odmiany manicure gradientowy.




wtorek, 25 października 2011

Derma roller - wyniki miesięcznych testów + zapowiedź

Miesiąc temu zapowiedziałam, że będę regularnie testować rolkę Derma Roller, żeby móc podzielić się z Wami spostrzeżeniami na temat efektów. Tamtą notkę znajdziecie tutaj.
Używałam jej co trzy dni. Producent zaleca, żeby każde miejsce na twarzy (lub innym miejscu ciała) "rolować" dziesięć razy w każdym kierunku - pionowo, poziomo i na ukos. Świadomość, że to dziesiątki igieł nie jest najprzyjemniejsza, ale da się przeżyć - starałam się po prostu o tym nie myśleć i używać Derma Rollera w takim tempie, żeby każdy "zabieg" szybko mieć za sobą, a jednocześnie masować skórę dokładnie. Samo używanie rolki nie boli, a przynajmniej nie mocno. Mnie bolały tylko próby rolowania grzbietu nosa, gdzie skóra jest bardzo napięta. Po zabiegu cera była zaczerwieniona, rozgrzana i trochę podrażniona. Żeby nieco załagodzić ten efekt, stosowałam krem Dream Cream firmy LUSH. Celowo nie używałam po nakłuwaniu żadnego serum ani specjalistycznych kremów, bo moim celem było sprawdzenie, czy rzeczywiście zgodnie z obietnicami producenta, Derma Roller korzystnie wpływa na stan skóry bez żadnych wspomagaczy.
I, niestety, klapa... Owszem, skóra była odrobinę bardziej napięta, bo dziurki umożliwiają głębsze przenikanie kosmetyku i w tym przypadku to chyba Dream Cream "odwalił" większość roboty. Całą resztą obietnic można sobie ewentualnie wytapetować łazienkę. Przebarwienia nie znikają, blizny nie wyrównują się, a po miesiącu stosowania nie widzę żadnych spektakularnych efektów, świadczących o działaniu tego wynalazku. Owszem, moja cera jest w coraz lepszym stanie, ale raczej za sprawą kosmetyków azjatyckich i innych ostatnio testowanych, o których pisałam w poprzednich notkach. Natomiast sam Derma Roller cudów u mnie nie zdziałał. Może nie jestem podatna na nakłuwanie, może igły mojej wersji są za krótkie, a może jestem przypadkiem beznadziejnym ;) Moim zdaniem rolka może się przydać w pielęgnacji ale tylko tym osobom, których skóra z jakichś powodów nie radzi sobie z wchłanianiem kosmetyków w takim stopniu, w jakim jest to wskazane. Pozostałym rozważającym zakup - odradzam - szkoda pieniędzy.

Przez kolejny miesiąc na tapet biorę tonik z kwasami AHA / BHA 10% z Biochemii Urody i mam nadzieję, że w tym przypadku obietnice zawarte w opisie produktu się spełnią. Na relację zapraszam pod koniec listopada :)

piątek, 21 października 2011

Produkty Naturalne s.c. - współpraca

Jakiś czas temu dostałam paczuszkę z produktami do przetestowania od firmy Produkty Naturalne s.c. 
Ponieważ światło do zdjęć nie dopisuje, wszystkie fotografie pochodzą ze strony podlinkowanej wyżej. Poza tym kremy przyszły w próbkach, a chciałabym Wam pokazać, jak wyglądają pudełka do pełnowymiarowych opakowań. Otrzymałam do testów kremy na dzień i na noc z linii Aronia, krem brzozowy z betuliną, pomadkę ochronną wiesiołkową, oraz luksusowy olejek do masażu rozmarynowo lawendowy (któremu poświęcę osobny post).

Zdaję sobie sprawę, że próbki nie zawsze pozwalają na przetestowanie produktu w pełni, opiszę Wam więc moje pierwsze wrażenia (i są to opinie przemyślane, po kilku dniach testów, ponieważ każda próbka kremu wystarcza na trzy razy).

Najmniej przypadła mi do gustu seria aroniowa - mam skórę mieszaną, ze skłonnością do przetłuszczania w strefie T, więc wszystkie bogate, tłuste i półtłuste kremy wchłaniają się bardzo kiepsko. Tak też było z kremem na noc, który jest chyba najgęstszym kremem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. Pachnie przyjemnie, lekko owocowo - zapach nie jest duszący i ulatnia się w moment po nałożeniu kosmetyku na twarz. Nie zauważyłam po nim efektów innych niż zmiękczenie i lekkie uelastycznienie skóry, ale myślę, że to dlatego, że linia Aronia jest przeznaczona dla osób z problemami naczynkowymi oraz wrażliwą i przesuszoną skórą, więc to po prostu nie dla mnie. Dużo bardziej podobał mi się krem na dzień, który lepiej się wchłania i jest łatwiejszy do rozprowadzenia na twarzy. Nie kupię pełnowymiarowych opakowań dla siebie, ale kiedyś sprezentuję je mamie, bo, sądząc z opisu, powinny jej odpowiadać.

Pomadka wiesiołkowa jest dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem. Nie lubię szminek i co roku toczę walkę sama ze sobą i tłumaczę sobie, że idzie zima i muszę zacząć dbać o usta i stosować jakąś ochronę - zwłaszcza kiedy sezon grzewczy jest w pełni, a powietrze w domu bardzo suche. Wszystkie poprzednie balsamy i pomadki ochronne utrzymywały mi się na ustach jakieś 10 minut, bo wściekła sięgałam po chusteczkę i wycierałam usta, nakładałam pomadkę ponownie i tak dalej, w kółko.
Pomadka wiesiołkowa jest dosyć twarda, dzięki czemu zostawia na ustach cieniutką warstwę, a nie pół słoja wazeliny jak szminki, z którymi dotychczas się użerałam. Zauważyłam, że już po paru dniach poznikały suche skórki i usta wyglądają lepiej. Nie lepią się a pomadka nie "zjada się" szybko, co jest dla mnie dużym plusem. Noszę ją teraz stale w torebce i sięgam po nią kilka razy w ciągu dnia z przyjemnością.

Na koniec zostawiłam sobie opisanie produktu, który bardzo mnie zaskoczył. Do kremu brzozowego z betuliną podchodziłam z największą rezerwą, ponieważ według producenta przeznaczony jest dla cery dojrzałej - ma poprawiać kontur twarzy, niwelować oznaki starzenia i zmęczenia oraz nawilżać i odżywiać skórę. Wahałam się, czy w ogóle zaczynać jego testy, ale nie miałam kogo poprosić o zastąpienie mnie w nich - babcia ma swoje ukochane marki kremów i nie lubi nowości, a mama ma niestety alergię na brzozę. Nałożyłam zatem krem pocieszając się, że przecież nie zrobi mi krzywdy. Jego konsystencja jest prawie tak gęsta, jak aroniowego kremu na noc - kosmetyk wchłania się dosyć powoli i zostawia świecącą, tłustawą warstewkę na skórze. Po jego zastosowaniu pomyślałam, że chyba to nie dla mnie, tak jak krem z aronią, wzruszyłam ramionami i poszłam spać.
Rano przejechałam ręką po policzku i, mocno zdziwiona, poleciałam od razu do łazienki przejrzeć się w lustrze. Skóra była napięta, elastyczna, rozjaśniona, jakbym pół dnia przeleżała na zabiegach u kosmetyczki, a drugie pół odpoczywała. A muszę nadmienić, że przespane noce nie zdarzają mi się prawie nigdy, bo nie pozwalają na to półtoraroczna córa i kot do spółki. W dodatku po kilku dniach stosowania specyfiku przebarwienia na twarzy znacząco się rozjaśniły i to na sto procent jego sprawka, bo na czas testów odstawiłam wszystkie inne kremy. Szczerze powiedziawszy, nic mnie nie obchodzi, że to nie jest kosmetyk dla mojej kategorii wiekowej. Mam zamiar kupić sobie pełnowymiarowe opakowanie i stosować po ciężkich dniach albo przed większymi okazjami.

czwartek, 20 października 2011

Water Marble 2

Nie mogłam się oprzeć, zmyłam wczorajszy wzorek i pobawiłam się lakierami od nowa. Siedzi mi w głowie tyle kombinacji kolorystycznych, że pewnie będzie ich więcej. Jak zacznę Was zamęczać, to krzyczcie ;) Nałożyłam warstwę bazy i utrwalacza 2 w 1 Sally Hansen, złoty podkład, gradient w złocie i czerwieni nakładany pacynką do cieni, a na koniec czarny i biały lakier metodą water marble. Wszystkie lakiery, których użyłam to Constance Carroll i tak będzie jeszcze dłuuuuugo, bo mam ich sporo do zużycia :) Kolory nieco przekłamane (lakier ok, tylko dłonie wyszły bardziej różowe), bo jak wychodzę z domu jest jeszcze ciemno, a jak wracam  to jest już ciemno (fuj) i z konieczności robię zdjęcia przy sztucznym świetle.

środa, 19 października 2011

Water Marble na szybko

Skusiłam się na zakup zestawu dwudziestu lakierów Constance Carroll, na allegro. Za cały zestaw z przesyłką zapłaciłam 33,00 zł, więc jestem wyjątkowo zadowolona :) Kupiłam je głównie dlatego, że moja zdolność malowania paznokci jest wręcz legendarna wśród mojej rodziny  - ostatnio jak mój mąż zobaczył, jak zachlapałam połowę palców to zapytał, czy starałam się chociaż celować pędzelkiem w paznokcie :)) Dużo lakierów - dużo kombinacji kolorystycznych i dużo okazji do nauki. Na pierwszy ogień poszła metoda water marble (nakładanie wzorków z rozwodnionego lakieru). Jestem mile zaskoczona, bo lakiery CC rozpływają się w wodzie idealnie - nie za mocno i nie za słabo, w przeciwieństwie do moich lakierów Sephorowych, które opadały w formie kulek na dno miski, albo rozpływały się całkowicie. 
Jak na pierwszy raz jestem całkiem zadowolona, wiem już przynajmniej, "w którą stronę" chcę ćwiczyć.

wtorek, 18 października 2011

Mydło do zębów i Gwiazdkowe plany prezentowe, czyli wizyta na Lawendowej Farmie

Niedawno zupełnym przypadkiem trafiłam na świetną stronę internetową i chciałabym się z Wami podzielić adresem :) Lawendowa Farma to sklepik, w którym przesympatyczna Pani Ewa sprzedaje ręcznie robione, tradycyjne mydła produkowane z naturalnych składników.
Po pierwsze chciałam się pochwalić, że kupiłam w Lawendowej Farmie gotową bazę mydlaną o naprawdę świetnym składzie - porównałam ją z kilkoma innymi dostępnymi w polskich sklepach internetowych i  po pierwsze wychodzi korzystnie cenowo, a po drugie bazy Pani Ewy mają bardzo przyjemny skład, między innymi oliwę, masło shea, olej kokosowy, palmowy, olej ze słodkich migdałów i inne znane ze swoich nawilżających właściwości.
Właściwie chciałam Wam o tym napisać dopiero za jakiś czas, ale ponieważ mydła zrobione w domu z takiej bazy muszą przejść kilkutygodniowy okres leżakowania, postanowiłam wspomnieć o nich już dzisiaj, ponieważ własnoręcznie robione mydełka to świetny pomysł na gwiazdkowy prezent dla kogoś bliskiego. Moje mydła, piernikowo - cytrusowe, właśnie leżakują. W którymś z kolejnych postów pokażę Wam, czego użyłam do ich zrobienia i jak mi wyszły :) Ale już teraz mogę powiedzieć, że wykorzystałam do mycia skrawki mydełek, które wylazły z foremek i jestem pod dużym wrażeniem.

źródło: www.lawendowafarma.pl
A teraz coś o najdziwniejszym produkcie do czyszczenia zębów, z jakim dane mi było się spotkać. Dzięki uprzejmości Pani Ewy do zakupu dostałam kilka próbek do przetestowania, między innymi mydła z aktywnym węglem, polecanego nie tylko do skóry (zwłaszcza trądzikowej), ale również do mycia zębów. Wyczytałam, że odpowiednio dobrane mydło może dać nam więcej korzyści, niż pasty do zębów, które powlekają zęby nieprzepuszczalną i trudną do spłukania powłoczką, utrudniająco absorpcję wapnia i innych składników korzystnych dla szkliwa. Mydło czyści dokładnie, wybiela, zabija bakterie, odświeża oddech i nie buduje barier takich jak pasta.
Piszę tego posta pod wpływem małego szoku ;) Po szczotkowaniu zębów (na razie zdążyłam 4 razy) patrzyłam sobie w lustro szczerząc się jak głupek i zastanawiając się, czy widzę jakieś zmiany. Oczywiście nie można oczekiwać wybielenia tak w krótkim czasie, ale coś nie dawało mi spokoju. W końcu doznałam olśnienia - pierwszy raz w życiu ujrzałam, jak w moich zębach odbijają się żarówki przy lustrze! Mogę zatem potwierdzić, że mydełko czyści aż do błysku i jestem nim zachwycona, zwłaszcza, że jego smak jest bardzo delikatny i posmak mydła nie zostaje w ustach po myciu. Pieni się obficie i tylko smaku mięty na razie mi brakuje, ale to już kwestia przyzwyczajenia.

sobota, 15 października 2011

Beauty Credit, Red Wine Pore Control Emulsion

Nie bardzo wiem, jak przetłumaczyć w tym przypadku słowo "emulsion". Kosmetyk ma bardzo leciutką konsystencję, nie jest zbyt gęsty ale również nie płynny, nie typowo kremowy, ale i nie żelowy :) Zostańmy więc przy słowie "emulsja", bo nic innego nie wymyślę.
To jeden z produktów z azjatyckiej rozbiórki i mam co do niego nieco mieszane uczucia. Według producenta, zawartość czerwonego wina wpływa korzystnie na stan cery, rewitalizuje, a przede wszystkim zwęża pory. Nie zauważyłam, żeby z porami działo się cokolwiek, a używam specyfiku często i z dużą przyjemnością. Teoretycznie, skoro główna obietnica nie została spełniona, powinnam dodać ten produkt do listy tych, których na pewno więcej nie kupię. Natomiast w praktyce wszystkie jego zalety przewyższają w mojej ocenie tę jedną wadę. Przede wszystkim konsystencja jest idealna - rozprowadza się leciutko i wchłania natychmiast, pozostawiając przyjemny, satynowy film. Emulsja nadaje się zarówno do stosowania na noc jak i na dzień, pod makijaż. Nic się na niej nie warzy, nic po niej nie spływa itp. 
A drugą, gigantyczną zaletą jest zapach kosmetyku. Pachnie jak najciemniejsza odmiana czerwonych winogron, które dopadł pierwszy przymrozek i zatrzymał proces fermentacji w momencie, kiedy stają się bardzo słodkie i intensywne w smaku, ale jeszcze nie całkiem przejrzałe. Pewnie to nic mądrego z mojej strony, ale skuszę się na zakup jeszcze kiedyś dla samego zapachu, bo jakoś nie mogę znieść myśli, że nie znajdę nic innego pachnącego tak samo. 

środa, 12 października 2011

Tell Me About Yourself Award

Właśnie zostałam otagowana przez Siouxie :) dziękuję Ci za zaproszenie do zabawy 




Zasady: 
- napisz kto przyznał Ci nagrodę 
- napisz 7 przypadkowych faktów o sobie
- nominuj 15 blogerek 


7 faktów o mnie:

1. Mogłabym odżywiać się wyłącznie pistacjami i arbuzem.
2. Nienawidzę odgłosów typu pisk styropianu i skrobanie paznokciami po tablicy.
3. Od trzech lat robię na drutach wełniane poncho na zimę - nadal mam tylko pół, może wyrobię się na 2020 ;)
4. Od paru lat noszę w portfelu guzik - nie pamiętam od czego mi odpadł i ciągle zapominam to sprawdzić albo go wyrzucić.
5. Nałogowo klikam w Pajacyka :)
6. Kiedyś nauczyłam się na pamięć rejestracji wszystkich różowych Maluchów w mieście.
7. Macham do obcych facetów w Alfach Romeo (ale to mąż mnie tego nauczył, więc nie może mieć pretensji :P )

Nominuję blogerki / blogerów:




wtorek, 11 października 2011

Uguisu No Fun - po uszy w... ;)

W kupie raźniej, kupą, mości Państwo!
Wzięłam sobie ludowe porzekadła do serca i od jakiegoś czasu testuję ni mniej, ni więcej, tylko kupę. Wiem, nie brzmi zachęcająco, ale na osłodę powiem, że ta konkretna kupa jest całkiem niewielka, wysuszona, sproszkowana, napromieniowana wynalazkami zabijającymi bakterie i na szczęście zupełnie nie wygląda na to, czym jest.
Uguisu wzięło swoją nazwę od górskiego japońskiego słowika. Legenda głosi, że pewna japońska dama usiadła sobie i przysnęła pod drzewem, na którym urzędowała podobna ptaszyna i oberwała rzeczoną kupą prosto w twarz. Ze zdumieniem zauważyła po przebudzeniu znaczną poprawę stanu swojej cery i od tej pory słowiki miały przechlapane - ani chwili prywatności w toalecie... Historyjka wydaje mi się mocno naciągana, bo gdyby to mi spadły na twarz ptasie odchody, z pewnością obudziłabym się i pogalopowała prosto do łazienki, w dodatku z mało cenzuralnym słownictwem na ustach, a już na pewno nie czekałabym, czy może niespodziewana maseczka sprawi mi jakąś miłą niespodziankę. 
Nieistotne jednak, skąd właściwie wzięła się idea stosowania ptasich odchodów jako specyfiku do pielęgnacji do twarzy. Ważniejsze jest to, że uczeni odkryli w tych konkretnych, słowiczych, obecność enzymu guaniny, który działa złuszczająco, wybiela przebarwienia, a podobno nawet wpływa na produkcję komórek macierzystych skóry. 
Maseczka ma postać beżowego drobnego proszku. Należy wymieszać pół małej łyżeczki z kilkoma kroplami wody tak, żeby nabrała konsystencji gęstej śmietany i nałożyć na wilgotną twarz, pędzelkiem do masek albo palcami i pozostawić na jakieś pół godziny. Osobiście robiłam to dwa razy w tygodniu.
Muszę przyznać, że efekty są wyjątkowo spektakularne - skóra staje się matowa i efekt ten utrzymuje się jeszcze dzień albo dwa po aplikacji. Drobne podrażnienia szybciej znikają, a cera staje się gładsza i ujednolicona kolorystycznie. Część osób twierdzi, że dużym problemem może być zapach maski, moim zdaniem jednak przypomina on zapach karmy dla papug albo kanarków i można go znieść bez większych problemów. Zwłaszcza dlatego, że maseczka zastyga na twarzy jak glinka i im bardziej schnie, tym słabszy zapach wydziela. 
Przetestowałam też mieszanie Uguisu z żelem hialuronowym i nakładanie takiej mikstury pod makijaż. Wchłania się błyskawicznie i sprawia, że mat na twarzy utrzymuje się cały dzień, więc polecam ten sposób przed większymi wyjściami -  w takiej mieszaninie proszek jest zupełnie bezzapachowy.
Jest to chyba najdziwniejszy z kosmetyków (jeśli tak można go określić), jakie do tej pory wypróbowałam i  pewnie kupię go znowu za jakiś czas. Nie od razu, bo zauważyłam, że im częściej się to dziwadło stosuje, tym bardziej skóra się do niego przyzwyczaja i efekty przestają być tak zdumiewające. 

sobota, 8 października 2011

Maseczka Skinfood Kiwi Yogurt

Uwielbiam testować maseczki - lubię glinki, maski wchłaniające się i te do zmywania. Nie przepadam tylko za tymi typu peel off. Ze szczególną przyjemnością testuję od jakiegoś czasu produkty azjatyckie, a przede wszystkim koreańskie. Służą mojej skórze i potrafią bardzo miło zaskoczyć.
Firma Skinfood w swoich recepturach wykorzystuje warzywa, owoce i inne produkty pochodzenia spożywczego i stąd właśnie wywodzi się jej nazwa (Skinfood - jedzenie dla skóry). W moje ręce dostała się maska jogurtowa z kiwi. Kiwi ma rozjaśniać przebarwienia, wyrównywać koloryt skóry i zwężać pory, natomiast jogurt w założeniu odżywia skórę, łagodzi podrażnienia, zmiękcza i nawilża.
Maska ma lekką konsystencję, przypominającą mi jogurt do picia. Rozsmarowuje się ją szybciutko i bardzo łatwo. Zapach nie przypomina mi kiwi, ale jest przyjemny, lekko słodkawy i świeży. Kosmetyk zawiera okrągłe drobinki, według producenta są to pestki kiwi.
Maseczkę powinno się nakładać na około 20 minut, a potem zmyć, ale ja mam tendencję do nakładania masek na dłużej i trzymam ją na twarzy około godziny. W tym czasie częściowo się wchłania, ale trudno powiedzieć, czy tak jest zawsze, czy może moja skóra nie jest jeszcze dostatecznie nawilżona i dlatego tak reaguje. Po zmyciu nie zauważam efektu rozjaśniania i wyrównywania kolorytu zgodnego z obietnicami producenta, ale skóra jest tak mięciutka, nawilżona i elastyczna, że nie żałuję zakupu. Pewnie nie kupię jej w najbliższym czasie ponownie, ale to dlatego, że Skinfood ma w swojej ofercie jeszcze kilka ciekawych masek i mam ochotę wypróbować inne, zanim wrócę do tej.

czwartek, 6 października 2011

"Muszmieć" absolutny, Baviphat All in One Peeling Gel

Dzisiaj dotarła do mnie paczka z azjatyckimi kosmetykami z wizażowej rozbiórki (dzięki, Zygmusiu :) ) i już mi Was żal, bo w ciągu najbliższych dni zagadam Was na śmierć :P
Na pierwszy ogień poszedł brzoskwiniowy peeling enzymatyczny firmy Bavipath. Mój pochodzi z rozbiórki dużego opakowania, więc mam go w małym słoiczku, ale opakowanie oryginalne to plastikowa brzoskwinia. Z pewnością równie dobrze wykonana jak Bavipathowa papryka i mini jabłuszko, które już mam.
Spodziewałam się lejącej, żelowej konsystencji, a tymczasem peeling jest w postaci ledwo ściętej galaretki. Łatwo oderwać mały kawałek potrzebny do oczyszczenia całej twarzy. Kosmetyk pachnie jak nadgryziona dojrzała brzoskwinia - takie pierwsze, intensywne wrażenie. Osobiście uwielbiam ten zapach, chociaż nie każdemu musi przypaść do gustu. Jestem jednak pewna, że nawet jeśli ktoś nienawidzi brzoskwiń, to pokocha ten produkt za jego działanie.
Wystarczy niewielką grudkę peelingu rozsmarować na umytej i osuszonej twarzy i lekko masować skórę palcami. Dosłownie po paru sekundach martwy naskórek zaczyna rolować się i schodzić - wygląda to trochę jak okruszki powstałe po zmazywaniu czegoś gumką. Producent zaleca masowanie twarzy przez kilka minut, ale jeśli ktoś stosuje ten peeling pierwszy raz, to już po minucie zamiast żelu będzie miał na twarzy wyłącznie efekty jego działania, które należy spłukać letnią wodą. Skóra po zastosowaniu żelu jest wygładzona, zmiękczona i rozjaśniona. Używałam dawniej kilku różnych peelingów enzymatycznych, ale żaden z nich nie dawał tak natychmiastowego i widocznego efektu. Bavipathowa brzoskwinia awansowała w rankingu moich muszmieciów na pierwsze miejsce i szczerze wątpię, czy coś ją z niego szybko przegoni. Przy najbliższej okazji kupię pełne opakowanie.

wtorek, 4 października 2011

Biżuteria na poważnie, czyli o bransoletkach ratujących życie

Dzisiaj nie będzie kosmetycznie, ale nieco pokrewnie, bo mam dla Was temat zdrowotno - biżuteryjny.
Nikomu chyba nie trzeba tłumaczyć, co to jest szpik kostny i po co się go przeszczepia. Za to warto wytłumaczyć kilka niejasności, które odstraszają potencjalnych dawców od zainteresowania się tematem. Będzie skrótowo, żeby nie Was nie zamęczyć. Jeśli ktoś zechce temat zgłębić bardziej szczegółowo, zapraszam na stronę DKMS.
1. Dawcą może zostać każdy zdrowy człowiek pomiędzy 18 a 55 rokiem życia.
2. Szczegółową listę przeciwwskazań znajdziecie TUTAJ (między innymi są to przebyte przeszczepy, HIV, zapalenie wątroby, choroby autoimmunologiczne i neurologiczne i inne schorzenia przewlekłe)
3. Oddawanie szpiku nie boli! - spotkałam się ze stwierdzeniem, że to strasznie bolesny zabieg, bo lekarz wbija grubą igłę prosto w kość. Tymczasem w 80% przypadków komórki pobiera się z krwi obwodowej, w procesie podobnym do oddawania krwi. Pozostałe przypadki to pobieranie z kości, ale pod narkozą, zatem bezboleśnie.
4. Żeby zostać dawcą nie trzeba biegać po laboratoriach, można przeprowadzić proces rejestracji we własnym domu. Wystarczy wypełnić ten FORMULARZ i poczekać, aż listonosz dostarczy nam przesyłkę zawierającą oświadczenie do podpisu, oraz sterylne pałeczki, do pobrania śliny. Postępujemy zgodnie z instrukcją dołączoną do pałeczek i odsyłamy je razem z oświadczeniem do siedzimy Fundacji DKMS.

Skoro przebrnęłyście (przebrnęliście, jeśli czyta to jakiś Pan) przez wątek medyczny, w nagrodę będzie o biżuterii ;) Po pierwsze, każdy zarejestrowany potencjalny dawca otrzymuje od fundacji przypinkę w kształcie czerwonego puzzla, symbolu Fundacji.
A po drugie, zachęcam wszystkich do zajrzenia na stronę Lilou. Jest to firma jubilerska, produkująca biżuterię spersonalizowaną, jedyną w swoim rodzaju. Typowy egzemplarz takiej biżuterii składa się z przywieszki, na której można wygrawerować wybrany tekst, oraz sprytnie zawiązanego, regulowanego sznurka w dowolnym kolorze.

Ponieważ rejestracja w banku dawców szpiku jest bezpłatna, a Fundacja DKMS musi przeznaczyć 250,00zł na przebadanie każdej chętnej osoby, firma Lilou postanowiła wesprzeć ten szczytny cel, wypuszczając na rynek wyjątkową serię zawieszek, w kształcie DKMSowych puzzli. Możemy wybierać pomiędzy puzzlem srebrnym lub pozłacanym i wygrawerować na nim tekst do 12 znaków. 


Koszt takiej przyjemności to 80,00 zł, a zysk? Po pierwsze, otrzymujemy bardzo oryginalną biżuterię naprawdę świetnej jakości. A po drugie świadomość, że w ten sposób pomagamy ratować ludzkie życie jest bardzo budująca.
Jest to też znakomity sposób przyłączenia się do akcji DKMSu przez osoby, które z jakiegoś powodu nie mogą oddać szpiku, a chciałyby mieć w tym swój udział.
Dodam jeszcze, że mój puzzel jest ze mną całą dobę - nie zdejmuję go nawet do kąpieli czy do spania. Sznurek ma się świetnie, nic się nie przeciera, nie rozwiązuje, nie rozluźnia bardziej, niż bym sobie tego życzyła. I tak uzbrojona czekam, mając nadzieję, że za jakiś czas zadzwoni telefon z informacją, że to jest ta w chwila, w której mogę komuś pomóc :)

poniedziałek, 3 października 2011

Tołpa - Globalny reduktor cellulitu

Pro-aktywne serum wyszczuplające firmy Tołpa to jeden z tych kosmetyków, na które na szczęście trafiłam przypadkiem. Testowałam wcześniej balsamy ujędrniające i antycellulitowe różnego rodzaju, wszystkie z jednakowym, zerowym skutkiem. No, może jedynym plusem było większe nawilżenie skóry. Nie miałam już w planach kupowania tego typu produktów, a globalny reduktor dostałam w prezencie do zamówienia.
Jakiś czas temu robiłam w sklepie Tołpy spore zakupy, a że akurat trwała promocja, mogłam sobie wybrać dowolny kosmetyk gratis. Jakoś nic innego poza tym, co i tak kupowałam, nie wpadło mi w oko, stwierdziłam więc, że skoro to i tak gratis, to nic nie stracę, dodając kolejny niedziałający bubel do długiej listy ujędrniaczy.
Niniejszym biję się w piersi i obiecuję, że nigdy z góry nie założę, że coś jest bublem niewartym zakupu, jeśli tego wcześniej nie dorwę w swoje ręce. 
Według producenta, produkt ten redukuje cellulit, ujędrnia i wyrównuje skórę oraz zmniejsza obwód ud. I, uwaga - to jest PRAWDA! Po kilku dniach używania preparatu zauważyłam, że skóra jest bardziej napięta i elastyczna, ale przypisywałam ten efekt bardziej masażowi wykonywanemu do chwili wchłonięcia kosmetyku przez skórę. A po kilku kolejnych dniach założyłam moje ulubione jeansy, które do tej pory były opięte na udach. I wiecie co? Już nie są :)
Jakby lista zalet serum była za krótka, to dołożę do niej jeszcze bardzo wygodną, poręczną buteleczkę z pompką, przyjemną lekko żelową konsystencję, wydajność (wystarczy dwa razy nacisnąć pompkę i ma się odpowiednią porcję, żeby wystarczyła na uda, pośladki i brzuch) i przede wszystkim zapach. Dla samego zapachu mogłabym kupić ten produkt jeszcze raz i jeszcze i jeszcze :) Jest jednocześnie słodki i bardzo orzeźwiający, cytrusowy, bez żadnej przebijającej się chemii w tle. Zapach ideał, kosmetyk ideał, cena... no, może nie tak znowu zbliżona do ideału, chociaż ostatnio zmieniła się na lepsze. Stara cena sugerowana przez Tołpę to 62,99 zł, nowa 53,54 zł. Za tę kwotę otrzymujemy naprawdę znakomity produkt, więc moim zdaniem warto rozważyć jego zakup, zamiast tę samą kwotę wydawać na cztery inne kosmetyki, których działanie objawia się tylko w tekście na reklamowej nalepce.

niedziela, 2 października 2011

Płyn micelarny Bourjois

Bez bicia przyznaję, że kiedyś myślałam, że wszelkie płyny micelarne to tylko kosmetyczny gadżet. Nie czułam potrzeby przetestowania jakiegokolwiek z nich, a makijaż zmywałam jakimkolwiek czyścidłem, jakiego akurat używałam. Czasem było to mydło węglowe firmy LUSH, czasem olejek myjący z Biochemii Urody, lub cokolwiek innego, co gościło akurat w mojej łazience.
A potem na stronie www.rossnet.pl pojawił się konkurs, w którym można było wygrać płyn Bourjois i pomyślałam "co mi tam, pewnie i tak nie wygram, a jak wygram, to zobaczę ile to jest warte".

Zakochałam się od pierwszego użycia. Płyn bez najmniejszych problemów radzi sobie z każdym kolorowym kosmetykiem. Zmywa cienie i tusz bez tarcia oczu. Mam wrażenie, że lekko nawilża skórę i zostawia na niej delikatny film, ale po zmyciu makijażu i tak zazwyczaj używam jeszcze peelingu i kremu, więc akurat ten efekt działania płynu jest mi obojętny.
Zobaczcie, jak płyn radzi sobie ze zmywaniem kolorówki po jednokrotnym przejechaniu po ręce wacikiem nim nasączonym.
Od lewej: cień do brwi Everyday Minerals, dwa cienie Sleek, cień Everyday Minerals, wodoodporny tusz Sephora i szminka Everyday Minerals

Cena tego płynu to około 15 zł, ale wypatrzyłam go niedawno w Rossmannie za niecałe 12 zł, na promocji. Stosunek jakości do ceny jest naprawdę dobry, więc płyn z poziomu niepotrzebnego gadżetu awansował na mojego "muszmiecia" :)

sobota, 1 października 2011

Wyniki szybkiego mini rozdania na dobry początek :)

Ogłaszam wyniki rozdania :) Jeśli ktoś chce sobie przypomnieć, co można było wygrać, może zajrzeć tutaj.
Można było zdobyć od jednego do trzech losów. Jeśli ktoś zdobył trzy, jego nick był wpisywany potrójnie na listę programu losującego, jeśli mniej, to odpowiednią ilość razy pojawił się na liście.

Nagroda nr 1, zestaw pielęgnacyjny, wędruje do:
Gratulacje, vilandre :)

Nagroda nr 2, zestaw makijażowy, poleci do:
Gratulacje, Cat Girl :)

Zgodnie z informacją o dokładce, o której pisałam tutaj, proszę Was o podanie mi w mailu (nr4małpao2.pl), do jakiego rodzaju skóry chciałybyście dostać maseczkę. Przy okazji podajcie adresy do wysyłki.

Dziękuję wszystkim za wspólną zabawę rozdaniową :)