niedziela, 4 grudnia 2011

Kulinarnik Towarzyski, cz. I


Zauważyłam niedawno, że dużym zainteresowaniem na niektórych blogach kosmetycznych cieszą się posty dotyczące zupełnie innych tematów. Ot tak, jako przerywnik. I, krótko mówiąc, postanowiłam bezczelnie odgapić pomysł ;) Lubię pisać i swego czasu powstało kilkanaście części "Kulinarnika Towarzyskiego" czyli przepisów w formie krótkich opowiadań. Jeśli pomysł się przyjmie, będę je wrzucać co tydzień, a jeśli uznacie, że to nie ma sensu to dajcie znać, przestanę :)

Kulinarnik Towarzyski
część pierwsza, czyli:
Wołowina curry w chlebkach pita


- No przecież mówię, że już idę! – wrzasnęła Anka przez drzwi, do których dobijałam się dobre pięć minut – Głucha jesteś? Mówiłam, że otwieram – burknęła, wpuszczając mnie do przedpokoju.
- Sama jesteś głucha, można się włamać i wynieść pół mieszkania, a ty nic – prychnęłam, stawiając parasol w kącie – Zmarzłam, zmokłam, idę prosto z roboty, mam zły humor i jestem głodna – przyznałam się z rozbrajającą szczerością.
- Głodnych nakarmić, taaaa jest! – zasalutowała, trzepiąc wszędzie mąką.
- Uważaj! Nie na żakiet, paskudo! Co ty właściwie robisz poza bajzlem, co?
- Pity piekę.
- Mnie zawsze uczyli, że PITy się wypełnia, ale jak tam sobie chcesz... – Z powątpiewaniem zajrzałam przez jej ramię do kuchni.
Anka teatralnym gestem osłoniła oczy.
- Święci pańscy, zlitujcie się nad tą nieszczęsną, bo bredzi, pewnie z głodu. Siadaj! – wskazała mi krzesło i zabrała się za mieszanie czegoś w misce.
- Co to właściwie jest? – spytałam z powątpiewaniem, patrząc na mało apetyczną breję.
- Ciasto na pity, przecież mówię - wzruszyła ramionami, posypując stolnicę mąką i wygarniając na nią tajemniczą masę.
- Dobra, poproszę łopatologicznie. Wiesz, że ze mnie całkowite beztalencie kulinarne – popatrzyłam na nią smętnie. Anka od zawsze była moim autorytetem kuchennym. Nawet w piaskownicy jej zupki z piasku i kamyków wyglądały apetyczniej, niż moje.
- Kartkę masz? Nie? Tam leżą, na lodówce. I długopis weź. No, szybciej. Pisz: trzy szklanki mąki, trzy czwarte szklanki ciepłej, ale nie gorącej wody, trzy czwarte kostki drożdży, łyżeczka cukru, szczypta soli i cztery łyżki oleju. Drożdże rozpuścić w wodzie z cukrem, wlać je do miski, dodać sól, mąkę i olej, wymieszać i wyrobić porządnie na stolnicy. Jak się lepi do rąk, podsypywać mąką aż będzie gładkie i elastyczne. Odstawić na pół godziny aż wyrośnie, podzielić na cztery części, spłaszczyć na placki o grubości niecałych dwóch centymetrów i piec dziesięć minut w temperaturze dwieście stopni. Zapisałaś?
- Buła, jak buła – wzruszyłam ramionami – i co z tego ma być, jakieś kanapki?
- Coś ty, akurat chciałoby mi się tak bawić, żeby zjeść kanapkę – Anka popukała się w czoło umączonym palcem – otwórz lodówkę i zdejmij garnek z górnej półki.
- Co to? – zajrzałam ostrożnie pod pokrywkę
- Wołowina curry! – uśmiechnęła się z dumą – Zobaczysz, Karol wróci za pół godziny i będzie się tym zachwycał, jak zawsze zresztą. To jego ulubiona potrawa.
- A to żółte to co?
- Zależy które – uśmiechnęła się krzywo – masz tam poza mięsem jakiś inny kolor?
- No dobra, to po kolei – zadysponowałam, sięgając ponownie po długopis.
- To łatwizna – Anka wyłożyła zawartość garnka na patelnię z rozgrzanym olejem – Bierzesz pół kilo ładnej wołowiny. Jak nie masz, może być łopatka wieprzowa. Kroisz w małe słupki, do tego dodajesz pół szklanki keczupu, ćwierć szklanki soku z ananasa, całą puszkę ananasa krojonego w kostkę, jedną albo dwie papryki, też pokrojone w kostkę, cebulę w piórka, trzy łyżki oleju, sól, pieprz i najważniejsze, dużą łychę curry. To się musi co najmniej pół godziny przegryźć, akurat wtedy jest czas na pieczenie chlebków.
- A potem?
- Potem normalnie, smażysz, aż większość sosu odparuje, napychasz tym chlebki i polewasz sosem jogurtowym albo czosnkowym.
- Wydaje się proste – przyznałam – a czemu pichcisz to akurat dzisiaj? Karol ma urodziny czy coś w tym guście?
- Nieee... Tylko nasi znowu grają dzisiaj mecz. I jeśli znowu przegrają, to tylko ta wołowina może poprawić Karolowi humor.
Anka wyszczerzyła do mnie radośnie zęby i wróciła do mieszania mięsa na patelni. Zapach rozchodził się wspaniały i wtedy dopiero poczułam, jak bardzo jestem głodna...

7 komentarzy:

  1. super pomysł na przepis :) chyba też coś wstawię, bo ostatnio dużo siędzę w garach :O

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj tak, bardzo się podoba! Przepis już skopiowany, grazie! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fakt, sama uwielbiam takie przerywniki. Szczególnie kulinarne.
    Przepis sobie odnotuję na karteczce bo brzmi smacznie. :3

    OdpowiedzUsuń
  4. hehe fajny pomysł na przepisy podane w formie opowiadań, chętnie poczytam więcej - choćby dla samej formy podania :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Lubie czytać twoje recenzje, a taki przerywnik kulinarny to świetny pomysł!

    OdpowiedzUsuń