czwartek, 24 października 2013

Wodna pianka oczyszczająca Sanoflore

Dotarła do mnie smutna prawda: nie umiem używać pianek do mycia twarzy :P Jestem w tym kierunku zupełnym beztalenciem, żeby nie powiedzieć wręcz, że sierotą życiową i co poradzę? W związku z tym sugeruję, żeby ten post traktować z dużą dozą tolerancji dla ciamajd tego świata.

Wodna pianka w przeciwieństwie do innych kosmetyków tego typu, zamiast zwykłej wody zawiera dwa rodzaje wód kwiatowych - z melisy i werbeny. Jeśli ktoś jest wrażliwy na zapachy, to niech sobie ją odpuści od razu, to akurat mówię zupełnie serio. Zapach jest duszący, mocny, pudrowy, nie znika w czasie zmywania pianki z twarzy. Przyzwyczajałam się do niego dobry tydzień. Bardzo lubię zapach melisy, więc najwidoczniej to z werbeną nigdy się nie zaprzyjaźnię.
Nie będę się rozwodzić nad składem, bo te z Was, które znają markę Sanoflore wiedzą, że są to BIO i eko kosmetyki bez niepotrzebnej chemii. Pianka mimo swojego prostego składu dobrze zmywa makijaż (nawet wodoodporny) i lekko matuje skórę, ma poza tym poręczne i bardzo ładne opakowanie, z dobrze działającą pompką. Niestety, dla mnie na tym się jej zalety kończą, bo jakbym nie uważała to i tak zawsze mam jej pełen nos i oczy a przez to trudno mi nabrać do niej sympatii. 
Najgorszy jednak jest dla mnie film, który po umyciu twarzy zostaje na skórze. Czuję się jak przypudrowana i to skrobią - skóra jest skrzypiąca i taką nienaturalną warstewkę czuć na niej bardzo wyraźnie. Nabrałam przez to nawyku zmywania makijażu pianką, ale domywania jej naturalnym mydłem, żelem lub tonikiem, a jest to jednak trochę strata czasu. 
W zasadzie ilość wymienionych zalet przeważa ilościowo i jakościowo nad wadami, nie chcę więc zniechęcać Was do wypróbowania tego kosmetyku, ale sama chyba już nigdy więcej nie skuszę się na żadną piankę (poza Decubalową, która już i tak czeka w kolejce, więc byłoby mi żal jej nie sprawdzić). Jeśli natomiast macie jakieś swoje ulubione oczyszczacze, proszę, podzielcie się informacjami na ich temat :)

sobota, 17 sierpnia 2013

Rimmel 1000 Kisses, flamastry do ust

Pourlopowo, poupałowo, czas wracać do żywych ;) Rano wszystko zaczyna wyglądać wybitnie jesiennie, więc w ramach poprawiania sobie humoru makijażem, przywróciłam do łask ulubione flamastry do ust. Większość lata przeleżały odłogiem, bo ograniczyłam makijaż do minimum, a teraz zaprzyjaźniamy się na nowo.
Rimmel 1000 Kisses to seria teoretycznie niedostępna w Polsce. Piszę "teoretycznie", bo drogerie nam łaski nie robią - od czego jest allegro i eBay? Moje pisaki kupiłam właśnie na allegro, ceny nie pamiętam ale nie było to więcej niż kilka zł za sztukę.
Jak każdy flamaster lub tak zwany lip tint, pisaki te mają zapewniać dokładne pokrycie kolorem, łatwość aplikacji i przede wszystkim trwałość. Rzeczywiście, samo malowanie ust jest tak banalnie proste, że nawet ja, potrafiąca sobie zrobić krzywdę każdą szminką, daję radę. Pierwsza warstwa nadająca kolor może lekko wysuszać usta, ale z tym całkiem dobrze radzi sobie błyszczyk ochronny umieszczony po drugiej stronie flamastra. W przypadku odczucia ściągania czy wysuszenia, wystarczy w ciągu dnia nałożyć kolejną warstwę błyszczyka.
Kolor trzyma się naprawdę, naprawdę świetnie. Mam tendencję do szybkiego "zjadania" wszelkich szminek i błyszczyków, a 1000 Kisses utrzymuje mi się na ustach w stanie nienaruszonym około 4 godzin, nawet jeśli coś piję albo jem. Co dziwne, jaśniejszy odcień ma nieco lepszą trwałość, chociaż byłam przekonana, że będzie odwrotnie. Po tym czasie kolor zaczyna znikać z ust ale bardzo równomiernie - bez rozmazywania się czy rolowania, nie ma więc obawy o jakieś nieestetyczne niespodzianki.
Jedyne zastrzeżenie jakie mam do tych flamastrów to fakt, że kolor opakowań zupełnie nie odpowiada barwie samego pisaka. Odcień 100 (Endless Blossom) ma opakowanie mocno różowe, a na ustach jest lekko transparentny i po prostu podbija, pogłębia i lekko przyciemnia ich naturalny kolor. Z kolei numer 600 (Carry On Cherry) ma opakowanie nieokreślonego koloru, pomiędzy ciemnym złamanym różem a brązem, natomiast na ustach jest ciemnoczerwony, wpadający w bordo. Z tego powodu odcień nr 600 nadaje się bardziej do ciemnych, opalonych karnacji i rzadko go używam bo kontrast pomiędzy ustami a resztą twarzy jest bardzo mocny, ale jeśli ktoś lubi taki efekt, z pewnością będzie zadowolony. Wątpię, żebym znalazła coś lepszego w równie niskiej cenie, więc włączył mi się leń i już nawet nie chce mi się szukać :)
naturalny kolor ust
100 Endless Blossom
600 Carry On Cherry


sobota, 22 czerwca 2013

Alternatywna metoda używania płynów micelarnych

Piszę notkę na gorąco, bo jestem pod wrażeniem odkrycia, na jakie właśnie wpadłam ;)
Kto ma małe dzieci, ten wie, na jak wiele sposobów dziecko może przyozdobić własną garderobę dodatkowymi wzorkami ;) U nas akurat pojawiły się plamy z trawy i ziemi na kolanach cienkich, jasnych rajstop. 10 minut temu wyjęłam je z pralki i cóż - proszek i zwykły odplamiacz "znanej firmy" nie dały rady. Przyznam się, że byłam bliska ich wyrzucenia ale zahaczyłam wzrokiem o kupiony kilka dni temu płyn micelarny Be Beauty z Biedronki.
Wystarczyła odrobina nalana na plamę (tyle, co zwykle leję na wacik w celach kosmetycznych), chwila tarcia aż do lekkiego spienienia i wypłukanie - po plamie nie ma śladu, a z pewnością taki płyn, nawet źle wypłukany, jest bezpieczniejszy dla skóry niż chemiczny odplamiacz.
Pierwsze pytanie mojego męża po obejrzeniu efektów brzmiało: "i dlaczego oni wycofują go ze sprzedaży??" - odpowiedzi nie znam, ale zapas zrobię. Przypuszczam, że inne micele działają tak samo, więc polecam przetestowanie sposobu :)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ogłoszenia (zaproszenia) drobne ;)

Po pierwsze, coś mnie już trafia przez ten ciągły deszcz i, jak to ujęto w jednym kabarecie, prognoza pogody dla Polski jest następująca: wieje, leje, gwiżdży, piżdży. Dlatego dzisiaj mało merytorycznie, nieco marudząco i ogólnie ogłoszeniowo.

Po drugie - mniej więcej rok temu reklamowałam tutaj swojego drugiego bloga, zawierającego śmieszne dialogi "z życia". Przyznaję się, że zaniedbałam go skandalicznie, chcę się w końcu za niego zabrać na poważnie (pod naciskiem społecznym z moim bratem na czele), więc będzie mi miło, jeśli mnie wesprzecie zaglądając tam. KLIK

Po trzecie, dostałam zaproszenie do nowego programu działającego na podobnych zasadach jak Streetcom - czyli, mówiąc w skrócie, dostajemy pełnowymiarowe produkty różnego rodzaju do przetestowania i napisania opinii. Strona dopiero się buduje, ale plany mają ambitne, więc przekazuję zaproszenie dalej: KLIK

I po czwarte - jestem obrzydliwie niezdecydowana, więc to Wam zostawiam decyzję, czy w najbliższych dniach powinnam się zabrać za recenzję peelingu na bazie kwasu salicylowego z Forever Young, czy może Rimmelowych flamastrów do ust :)

Pozdrawiam i życzę Wam słońca rozjaśniającego poniedziałek.

wtorek, 4 czerwca 2013

Kleopatra w pomarańczach

Żeby poprawić sobie nastrój w tak paskudną pogodę, jaka nam niepodzielnie panuje w większości kraju od paru dni, potrzebujemy:
- jedną Kleopat... to jest, przepraszam, jedną pomarańczę
- jedną szklankę mleka w proszku
- jedną łyżkę oleju arganowego (można go zastąpić innym nadającym się do celów kosmetycznych, czyli właściwie każdym jadalnym)
- jedną małą łyżeczkę dowolnego olejku eterycznego (naturalnego, dopuszczonego do kontaktu ze skórą).

Mleko rozpuszczamy w misce ciepłej wody. Lepiej nie dodawać wody do mleka, tylko odwrotnie, bo zrobią się kluchy ciężkie do rozmieszania (zgadnijcie, skąd to wiem :P). Całość wlewamy do wanny z ciepłą (nie gorącą) wodą.
Olej arganowy dodatkowo natłuści skórę i stworzy na niej barierę ochronną, podobną do tej po zastosowaniu niektórych kul do kąpieli z olejkami.
Mleko odżywia i wygładza skórę oraz sprawia, że woda jest miękka i jakby jedwabista, natomiast plastry pomarańczy zmieniają odczyn wody na nieco bardziej kwaśny, a zatem bliższy naturalnemu pH skóry. 
Teoretycznie można skończyć na powyższych składnikach, jednak jedna pomarańcza nie daje wystarczająco mocnego zapachu i dlatego właśnie proponuję dodatek olejku - dla rozgrzania i poprawy nastroju dobrze sprawdzi się pomarańczowy, goździkowy, cynamonowy itp.

Et voilà!



sobota, 25 maja 2013

Kwietniowa paczuszka od JM Spa&Wellness

Tak, wiem, że mamy koniec maja :) Ale kosmetyki, które chcę dziś opisać przywędrowały do mnie w kwietniu, więc zdążyłam w sam raz dojrzeć do ich opisania ;) Dzisiaj recenzja zbiorcza, a to dlatego, że jeden z opisywanych produktów starcza na jedno użycie, drugi to miniaturka, natomiast trzeci... A, co tak będę od razu zdradzać wszystko - po prostu zapraszam do lektury.
Zacznę od limonkowo imbirowej soli do kąpieli, co do której mam bardzo mieszane uczucia. W buteleczce prezentuje się świetnie, ma żywy, żółty kolor, kryształki są duże i całość jest po prostu przyjemna dla oka. 
W kąpieli niestety nie spisuje się na tyle dobrze, żebym miała ochotę kupić ją w tym celu jeszcze raz. Doceniam właściwości zdrowotne słonych kąpieli, jednak brakowało mi jakiegokolwiek efektu wizualnego albo zapachowego poza samą świadomością, że taka kąpiel jest zdrowa, bo kolor rozpływa się zupełnie i w dużej wannie nie ma po nim nawet śladu; zapach też ulatnia się prawie całkowicie. Jeżeli komuś nie zależy na pianie, aromatach, fajerwerkach itd., być może będzie zadowolony.  
Jest jednak coś, co nie pozwoliło mi jeszcze wyrzucić pustej buteleczki. Zapach soli przed wrzuceniem jej do wody jest absolutnie cudowny i to do tego stopnia, że rozważam nawet
zrobienie woreczków zapachowych z użyciem właśnie tej soli i poupychanie ich w szafach. To słodko - cierpki, orzeźwiający aromat, z którym nie zetknęłam się wcześniej. Limonka i imbir uzupełniają się idealnie i dlatego mam prośbę - jeśli ktoś z Was zna inne kosmetyki w tych nutach zapachowych, a najlepiej perfumy, dajcie znać, będę dozgonnie wdzięczna ;)
Obecnie sól (wystarczająca na jedno użycie) kosztuje 6,90 zł i można ją kupić TU.


Drugą testowaną przeze mnie nowością było mydło (a właściwie mydełko, bo miniaturowe) z olejem arganowym i kozim mlekiem. Bardzo lubię ten olej i używam go bardzo często w czystej postaci, do różnych celów, tj. do twarzy, włosów, dłoni, peelingu do ust itd. W mydle sprawdza się równie dobrze, bo mimo mocnego oczyszczania skóry (nienajgorzej radzi sobie nawet z wodoodpornym makijażem) nie wysusza, nie podrażnia, nie napina nadmiernie ani nie robi nic z tych nieprzyjemnych rzeczy, za które poszłoby za karę leżakować w szufladzie zamiast na mydelniczce. 

Oprócz oleju arganowego zawiera także proteiny koziego mleka, których zadaniem jest dodatkowe odżywienie i nawilżenie skóry. Powiem szczerze, że w odżywianie przy pomocy mydła nie wierzę bo ile pod tym względem może zdziałać kosmetyk, który ma się na twarzy może z minutę? Ale najważniejsze zadania mydełko spełnia świetnie, a w dodatku pięknie pachnie - słodko ale nie mdło - i mimo niewielkich rozmiarów jest bardzo wydajne, bo przeżyło bez większych ubytków nawet wielokrotne przytapianie w wannie przez moją córę :) Nawiasem mówiąc okazało się, że świetnie nadaje się też dla dzieci, także z powodu niewielkich rozmiarów, wygodnych do trzymania przez maluchy.
Ten rozmiar mydełka obecnie kosztuje 3,90 i szczerze zachęcam do wypróbowania go, bo stosunek ceny do jakości jest naprawdę bardzo w porządku. Możecie je nabyć TU.


Na koniec zostawiłam deser :) A mianowicie muffinkę żurawinową z linii Shea Spa Fit. Linia ta zawiera produkty bardzo bogate w substancje nawilżające i odżywcze. Zresztą, jeśli kogoś interesują składy, niech zerknie na ten:


Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Olea Europaea Oi, Cera Alba, Argania Spinosa Kernel Oil, Macadamia Ternifolia Seed Oil, Prunus Amygdalus Dulcis Oil, Persea Gratissima (Avocado )Oil, Vitis Vinifera (Grape)Seed Oil, Parfum, Fucus Vesiculosus Extract, Helianthus Annuus Seed Oil, Ascorbyl Palmitate, Propylene Glycol, Lecithin, Coffeine, Palmitoyl Carnitine, Tocopheryl Acetate,  Ascorbyl Palmitate, Lecithin, Limonene .

A jeśli kogoś składy nie obchodzą albo się na nich nie zna, podsumuję powyższy jednym słowem - cudeńko :)
Muffinka zgodnie z nazwą zapakowana jest w papierową foremkę - papilotkę.
Wygląda to uroczo, ale zauważyłam, że dużo osób skarży się na niepraktyczność takiego opakowania, ponieważ nie można go szczelnie zamknąć ani np. wrzucić do torebki. Mi to akurat nie przeszkadza bo i tak trzymam ją po prostu w łazience, a dzięki wysokiej zawartości masła shea (80%) jest dosyć miękka i razem z opakowaniem daje się zwinąć w kulkę, dzięki temu nie wpadną do niej żadne paprochy, nie zakurzy się itd.
Lubię działanie masła shea (nie używam go tylko do twarzy bo akurat u mnie jest dosyć komodogenne) i mam porównanie z czystym masłem oraz z kilkoma zawierającymi je kremami i muszę powiedzieć, że muffinka zostawia całą resztę kosmetyków daleko w tyle. Jest bardzo, bardzo wydajna - zwykle używam jej do dłoni i
łokci i na to wystarczy kawałeczek wielkości małego paznokcia. Świetnie sprawdza się też po goleniu czy depilacji nóg, bo zmiękcza skórę i łagodzi podrażnienia - wtedy wystarczy mniej więcej pół łyżeczki na posmarowanie obu nóg.
Z powodu tak wysokiej wydajności wpadłam ostatnio w osłupienie kiedy na jednym z blogów zobaczyłam taką wzmiankę na temat tego produktu: "Żałuję tylko, że należy po otwarciu zużyć w ciągu 6 minut :( "
ŻE CO? Nie chcę podawać linka do bloga, na którym ten kwiatek znalazłam, żeby się nie wyzłośliwiać, ale serio, powie mi ktoś, o co chodzi? W życiu nie widziałam kosmetyku, który trzeba by było obowiązkowo zużyć w ciągu jednego dnia, a te sześć minut to już coś wzięte zupełnie z kosmosu.
Jeśli chodzi o zapach, jest niezwykle miły, owocowy, utrzymujący się na skórze kilka godzin. Przez kilka pierwszych dni smarowałam masłem ręce częściej, niż to konieczne, żeby sobie powąchać :)
Ten kosmetyk dobrze sprawdzi się również dodawany w małych ilościach do kąpieli, żeby zostawić na skórze tłustawy nawilżający film, tak jak niektóre kule kąpielowe z zawartością olejów.
Reasumując, to najlepszy produkt z całej paczki i mam dziką ochotę wypróbować inne warianty zapachowe, a nabyć go można TU, za 10,60.


Na koniec hurtem chciałabym podkreślić coś, co dotyczy każdego z tych produktów - żaden z nich nie zawiera parabenów, silikonów, sztucznych barwników, ftalanów, olejów mineralnych i pochodnych ropy naftowej, ani substancji z upraw modyfikowanych genetycznie. Bardzo się cieszę (i pewnie nie tylko ja), że są już firmy, które nie traktują konsumentów jak idiotów licząc na to, że w kosmetyk można wpakować każde świństwo, a reklama w tv załatwi sprawę. 

.

środa, 1 maja 2013

Straganik :) Blogowa wyprzedaż kosmetyków

Na przekór mało wiosennej pogodzie wzięłam się za porządki i pomyślałam, że warto przy okazji zrobić mały remanent w kosmetykach. To, czego z różnych względów nie używam (nie moje kolory, nie moje zapachy lub za dużo innych kosmetyków tego typu poupychanych w szafce) wystawiam tutaj, może ktoś się skusi?

Zapraszam do rezerwacji kosmetyków w komentarzach, kto pierwszy, ten lepszy. Po rezerwacji proszę o kontakt mailowy w celu przekazania adresów, numeru konta itd. 
Do kosztów kosmetyków doliczcie 8 zł kosztów przesyłki, oczywiście solidnie zabezpieczonej bąbelkami :) Koszt przesyłki jest stały i nie rośnie niezależnie od ilości wybranych produktów.
Jeśli ktoś ma propozycję inną niż podane przeze mnie, zapraszam do kontaktu :)


Pielęgnacja

1. Joico K-PAK strengthening tonic - wzmacniająco - ochronny tonik w sprayu, 250 ml, ubytek minimalny - użyłam go 2 - 3 razy
cena: 25 zł

2. Odlewka oleju z krokosza - wmasowywany po depilacji opóźnia odrastanie włosów. Około 15 ml
cena: 2 zł

3. Mariza, emulsja do demakijażu z ekstraktem z alg - 150ml, użyta 2 razy
cena: 6 zł

4. Ziaja - kozie mleko, krem do rąk, 80 ml, użyty jakieś 3 razy
cena: 4 zł

5. Archipelag Piękna, biała glinka kaolinowa - z 50g zostały 3/4 opakowania
cena: 6 zł - rezerwacja, caryca

6. JS Beaute, algowa maska z rumiankiem (typu peel off), nowa, 30g
cena: 8 zł


Paznokcie

1. Wssence Crystalliced, naklejki na paznokcie
cena: 2 zł

2. Paese, czarny lakier pękający nr 305 - użyty raz
cena: 3 zł

3. Mariza, lakier nr 58 (według katalogu matowy ale moim zdaniem nie) - użyty raz
cena: 3 zł

4.Pierre Arthes, odżywka do paznokci z jedwabiem i krzemionką, zostało 4/5 
cena: 4 zł


Makijaż

1. Mariza, matowy fioletowy cień - użyty kilka razy, zużycie niewidoczne
cena: 3 zł

2. Paese, diamentowy cień - przybrudzony róż odbijający światło - użyty kilka razy, zużycie widoczne na zdjęciu
cena: 3 zł - rezerwacja, caryca

3. Paese, czerwony błyszczyk nr 507 - na ustach półprzezroczysty, delikatny kolor, użyty raz
cena: 4 zł

4. Mariza, szminka Soft&Colour nr 08, użyta dwa razy 
cena: 7zł

6.  Maybelline Volume XL Seduction - szminka powiększająca usta - użyta dwa razy, powoduje delikatne mrowienie i lepsze ukrwienie ust
cena: 5zł

7. Everyday Minerals, róż All Smilies - duże opakowanie tzw. BIG, używałam raz
cena: 25 zł 

8. Everyday Minerals, róż New Car Smell - duże opakowanie tzw. BIG, zostało około 4/5
cena: 18zł

9. Everyday Minerals, puder Kaolin Sunlight, duże opakowanie tzw. BIG, zostało około 4/5
cena: 20 zł

10. Everyday Minerals, podkład w formule intensive, kolor Light, duże opakowanie tzw. BIG, używałam raz
cena: 25 zł - rezerwacja, Mallene

11.Mineralny kot w worku - zestaw 47 różnych minerałów, w większości Everyda Minerals ale jest też kilka innych. Kot w worku, bo zestaw zawiera zarówno produkty opisane jak i nieopisane - np niektóre cienie nie mają nazw bo napisy się starły, a ja nie pamiętam jakie to. Zawartość worka to cienie, róże, podkłady i korektory. Kilka kolorów jest w ilości około 1/4 łyżeczki, co wystarcza na kilkukrotne użycie, większość to sporo więcej niż połowa pudełeczka, a kilka jest pełnych po brzegi
cena: 25 zł - rezerwacja, Let's Talk Beauty


Różne

1. Próbkowy kot w worku - zestaw próbek w przezroczystej kosmetyczce. W sumie 43 próbki i miniaturowe produkty, w tym:
10 próbek perfum
18 różnych próbek amerykańskich i europejskich, przykładowo Yves Rocher, Pat&Rub, Clinique i inne
15 próbek azjatyckich, konkretniej koreańskich - w tym między innymi maski oczyszczające pory, serum, kremy, bb kremy takich firm jak Missha, SkinFood, Etude House i inne
cena: 15 zł - rezerwacja, caryca

2. Demeter, Grass i Holy Smoke - sprzedane
Grass - 30 ml z atomizerem, kupione w zeszłym roku, użyte 2 - 3 razy
cena: 40 zł
Holy Smoke - 15 ml bez atomizera, zostało około 4/5 - kupione 3 lata temu, lekko przyżółkła etykietka
cena: 10 zł 

Zapraszam :)

niedziela, 28 kwietnia 2013

Ślimaczę się - Mizon, żel ze śluzem ślimaka

Zanim zdążycie powiedzieć "ble" albo "ohyda" powiem Wam, że śluz ślimaka, a raczej niektóre składniki odpowiednio spreparowanego śluzu niektórych gatunków ślimaków, mają zdolność pobudzania komórek naskórka do regeneracji i działa to także na ludzką skórę. Ten mały wstęp jest po to, żeby nikt nie wpadł na taki pomysł, jak mój mąż - cytując "to może sobie po prostu połóż winniczka na twarzy?" :P
Śluz to składnik dosyć rzadko spotykany, ale nie tak zupełnie nieznany - już kilka ładnych lat temu można było kupić w Polsce krem Elicina (obecnie Helicina), który także zawiera skoncentrowany "ślimaczący się" składnik, w ilości 80%. Używałam go dawno temu i potwierdzam skuteczność działania, ale cena nadal sięga powyżej stu złotych za mały słoiczek, więc czemu nie poszukać jakiegoś zastępstwa?
Zastępstwo znalazło się samo, w postaci żelu Mizon, który dostałam w prezencie. Mizon to znany producent  koreańskich kosmetyków, które zdobywają sobie także w Europie coraz szersze grono fanów. Objętość kremu praktycznie ta sama, zawartość śluzu podobna, bo 74%, a cena? Na eBayu około 20 zł z bezpłatną wysyłką, więc zakup staje się pięć razy bardziej opłacalny.
Żel zamknięty jest w miękkiej różowej tubce i jedyną jego wadą jest to, że pod koniec trzeba się trochę nakombinować z wydobywaniem resztek zawartości, no ale można zawsze tubę przeciąć. Więcej wad nie ma. Obiektywnie, subiektywnie, czy jak tam chcecie - nie ma.
Wchłania się szybko i do matu, ale przy tym nawilża, nie napina skóry i jest wyjątkowo przyjemny w aplikacji (chyba, że ktoś preferuje cięższe kremy, ja akurat bardzo lubię żelowe formuły). Nadaje się pod makijaż, nie rolował mi się na nim i nie wybłyszczał żaden z używanych podkładów, bb kremów ani pudrów.
Mało? No to jeźdźmy dalej. Rozjaśnia przebarwienia potrądzikowe, nie zapycha porów, sprawia, że cera nabiera zdrowego, "wypoczętego" kolorytu.
Jeszcze mało? A jak powiem, że znacząco przyspiesza gojenie się podrażnień, nie szczypie przy aplikacji, a wręcz łagodzi uczucie pieczenia i dyskomfortu? Mniej więcej półtora tygodnia temu schlapałam sobie przedramię gorącym olejem - ot, coś mi spadło z widelca i plasnęło o patelnię nie tak, jak powinno. Spędziłam pół dnia z chłodnymi kompresami, i arniką na oparzenia. Na ręce zostało kilka dużych i czerwonych śladów. Wcześniej takie oparzenia (tak, wiem, jestem ciamajdą) goiły mi się tygodniami. Po zastosowaniu żelu Mizona wszystko zaczęło się goić w ekspresowym tempie, teraz zostały dwa lekko zaróżowione ślady w miejscach, gdzie poparzenie było najgorsze, ale i one bledną z dnia na dzień, a skóra się nie łuszczy ani nie dzieje się nic innego niepokojącego.
No to teraz zagadka - czy kupię ten żel na zapas, w ilości co najmniej dwóch tubek, żeby nigdy nie zostać bez niego? ;)

sobota, 27 kwietnia 2013

Kąpielowa krowa, czyli mydło z mlekiem i masłem shea

Od firmy JM Spa & Wellness przyjechało do mnie do testów mydło z mlekiem i masłem shea, 100% naturalny produkt. Przyznam, że jako zwolenniczka (ba, nawet wielbicielka) naturalnych mydeł, mam do niego kilka zastrzeżeń, chociaż ma również dobre cechy - i przez to sama nie wiem jak je zakwalifikować w swoim prywatnym rankingu.
Zacznijmy od pomarudzenia, żeby dalej było już tylko milej. Przede wszystkim nie lubię gliceryny w składzie mydeł - wiem, że wielu osobom ona nie przeszkadza, część ją wręcz uwielbia i nie czepiam się jej naturalnego pochodzenia, nie - tylko po prostu mydła z gliceryną zwykle muszą być dodatkowo "podkolorowane" - w tym przypadku dwutlenkiem tytanu, czyli inaczej bielą tytanową. To bezpieczny składnik naturalnego pochodzenia i nie zrobi nikomu krzywdy, jednak w przypadku mydeł zdecydowanie wyznaję zasadę "im mniej tym lepiej", zwłaszcza, że poza gliceryną mydło zawiera inne składniki, odpowiedzialne za nawilżanie i zmiękczanie skóry, o czym niżej.
Po drugie, zapach. Zakładam, że w zamierzeniu aromat miał się kojarzyć z mlekiem, ale to właśnie z nim mam od początku problem. Jest bardzo, bardzo intensywny a przy tym trudny do zidentyfikowania - przebijają w nim mleczne nuty, ale poza tym wyczuwam coś zbliżonego do kwiatowych perfum albo jakiegoś płynu do płukania delikatnych tkanin. Nie mówię, że to źle, bo o gustach się nie dyskutuje - po prostu to zupełnie nie moja bajka zapachowa i z całej siły staram się nie zwracać uwagi na zapach przy używaniu kostki.
Mydło jest duże (150g) i kanciaste, co początkowo może sprawiać problem osobom, które mają nieduże dłonie albo dzieciom - polecam przekrojenie kostki na pół, wtedy jest zdecydowanie wygodniej.
Jeśli natomiast chodzi o używanie, nie mam się do czego przyczepić - mydło tworzy delikatną, bardzo kremową pianę i to jest jego bardzo mocna cecha - sprawdza się zarówno stosowane z myjką czy gąbką jak i bez nich. Czyści skórę bardzo dokładnie, daje radę wszelkim olejkom do ciała, balsamom, tuszowi z drukarki, a nawet makijażowi. 
Przypuszczam, że z racji tak silnego oczyszczania osoby o suchej i wrażliwej skórze mogą odczuć delikatne napięcie czy przesuszenie, u mnie jednak taki efekt nie występuje, a wręcz przeciwnie, mydło działa delikatnie zmiękczająco i wygładzająco. Oprócz wymienianej wyżej gliceryny, odpowiada za to zapewne masło shea, które znajdziemy mniej więcej w połowie składu, oraz mleko kozie i krowie i olej z migdałów, które, chociaż wymienione w składzie prawie na końcu, także spisują się nieźle.
Reasumując, gdyby to mydło miało świeży, owocowy czy herbaciany zapach lub było po prostu nieperfumowane, miałabym ochotę zgromadzić kilka kostek na zapas. W tym przypadku mój nos stroi delikatne fochy ;) Ale zachęcam do przetestowania tego produktu wszystkie osoby, które lubią mocne, słodkie aromaty lub zwyczajnie nie są na zapachy wrażliwe.
No i zapomniałabym o najważniejszym! - KOCHAM krowę z etykiety miłością od pierwszego wejrzenia - te oczy :D
Mydło aktualnie w promocji po 9,90, co przy jego rozmiarach, składzie i wydajności uważam za bardzo dobrą cenę.


niedziela, 7 kwietnia 2013

Photoshop na pędzlu, czyli podkład mineralny Amilie

Kilka tygodni temu natknęłam się na facebooku na fanpage firmy Amilie. No dooobra, nie natknęłam się sama - dzięki, Mamo ;) Zgodnie z informacjami zamieszczonymi na stronie, są to kosmetyki mineralne stuprocentowe - bez konserwantów, parabenów, silikonów, talku, olejów, wosków i bez zapachu. 
Ponieważ w niektórych przypadkach zdjęcia mówią więcej, niż słowa, zapraszam Was dla odmiany na foto-recenzję podkładu mineralnego w formule Coverage, czyli kryjącej :)


Podkład zamknięty jest w zgrabnym, zakręcanym pudełku z prostą ale rozpoznawalną grafiką.


Sitko z przekręcanym zabezpieczeniem chroni kosmetyk przed wysypaniem się. Zabezpieczenie przekręca się wygodnie i łatwo, ale nie ma obawy, że odblokuje się samo - miałam ten problem z niektórymi podkładami EDM - albo musiałam się siłować przy otwieraniu, albo wysypywały mi się w torebce. W tym przypadku dopasowanie jest bardzo dokładne.


Skład dla chętnych :)


Odcień Ivory wydaje się dosyć jasny, ale po dokładnym roztarciu zupełnie stapia się z kolorem skóry - na zdjęciu jest nałożony palcem, bez rozcierania.


Nie odważyłam się na wrzucenie zdjęcia całej twarzy bez makijażu ;) Tu fragment pięć minut po peelingu korundowym - kto tego używał, ten wie, jaki to ostry zdzierak. Specjalnie użyłam najpierw korundu, żeby pokazać Wam, jak podkład poradzi sobie z zaczerwienioną skórą.


Efekt końcowy, w dziennym świetle, bez żadnych komputerowych poprawek. Myślę, że zdjęcie tłumaczy, czemu nazwałam ten podkład photoshopem? Dla bardziej widocznego efektu nałożyłam dwie cienkie warstwy wilgotnym pędzlem (to mój ulubiony sposób aplikowania minerałów). Dodatkowo użyłam różu Charisse, tej samej firmy.
A jako bonus na zdjęciu nasza Tośka - nie ma opcji, żeby udało mi się zrobić zdjęcie tak, żeby mi ktoś lub coś nie wlazł w kadr, to "cosia" też uwieczniłam :)

Na koniec dodam, że podkład jest bardzo wydajny, ponieważ przy takim kryciu naprawdę nie trzeba go dużo. Cena to 36,00 zł za 5gramowe opakowanie, a paleta kolorów jest naprawdę duża i dobrze opisana (klik). Jeśli dodam jeszcze, że podkład nie zapycha, nie roluje się na twarzy, dobrze współpracuje z kremami nawilżającymi i sprawia, że moja mieszana cera zaczyna się błyszczeć dopiero po ok. 5 godzinach, a i wtedy jest to tylko lekki glow, to... - kto wybiera się na zakupy? ;)



środa, 3 kwietnia 2013

Nowa współpraca i piwoniowe mleko do kąpieli

Kilka tygodni temu w poszukiwaniu nowości wśród kosmetyków naturalnych trafiłam na facebooku na fanpage firmy JM SPA&Wellness, którą część z Was być może kojarzy z kosmetykami The Secret Soap Store. Okazało się, że firma akurat poszukiwała blogerek do współpracy na nowych w blogosferze zasadach, więc zgłosiłam się z ciekawości. Różnica w zasadach polegała na tym, że blogerki chcące podjąć taką współpracę musiały najpierw zamówić zestaw kosmetyków w cenie promocyjnej (około 20 zł) a dodatkowo otrzymały kosmetyk gratis do testów i zrecenzowania. Uważam ten pomysł na uczciwe podejście - z jednej strony firma nie ryzykuje, że zgłosi się do niej tabun osób liczących tylko na "darmowe łupy", a z kolei blogerki miały okazję kupić coś naprawdę fajnego w dobrej cenie. Ja wybrałam zestaw dwóch mydeł naturalnych i są to największe i najcięższe kostki mydła, jakie widziałam :) Leżakują na razie i pachną w szufladzie, ponieważ przed nimi mam jeszcze kolejkę kilku innych do zużycia, ale pewnie za jakiś czas pojawi się tu także opinia o nich.
Natomiast kosmetykiem, który otrzymałam do recenzji i na którym skupi się dzisiejsza notka, było piwoniowe mleko do kąpieli. Powiedziałabym nawet, że to "mleko do kwadratu", ponieważ kosmetyk zawiera sproszkowane mleko krowie i kozie, oba w pierwszej połowie składu, co mi się podoba. Mniej podoba mi się natomiast obecność SLS, chociaż zwykle nie zwracam uwagi na jego obecność w produktach innych niż mydła i szampony. W mleku ten składnik jest zwyczajnie niepotrzebny, ponieważ piana tworzy się całkiem obfita, ale za to szybko znika do zera. To akurat dla mnie plus bo bez piany mleczna kąpiel nabiera bardziej, jakby to ująć... naturalnego wymiaru - mleko to mleko, po co je udoskonalać, spieniać i udawać, że jest czymś innym?
Produkt zamknięty jest w plastikowej, zakręcanej butelce z szeroką szyjką bez dozownika. I to dla mnie strzał w dziesiątkę, bo po wykorzystaniu zawartości pojemnik można wykorzystać wielokrotnie, chociażby na odlewkę szamponu do podróży czy coś podobnego.Butelka zawiera 100g produktu i ta ilość przeznaczona jest do jednorazowego wykorzystania, tj. wsypania pod strumień wody.
Początkowo woda jest delikatnie różowa, dzięki obecności piwoniowych cząsteczek widocznych na zdjęciach. W większej wannie i w większej ilości wody efekt kolorystyczny znika, za to zapach jest tak intensywny, że unosi się w całej łazience co jest dużym plusem, bo czujemy prawdziwe, niechemiczne piwonie. Zupełnie inaczej niż w przypadku znanego niektórym mleka Dairy Fun (z krówką na opakowaniu), którego musiałabym wsypać z pięć porcji, żeby coś w ogóle poczuć.
Skóra po kąpieli nie jest jakoś wybitnie nawilżona, ale również nie wysuszona - zaryzykowałabym stwierdzenie, że po prostu zostaje zachowane naturalne pH. Jestem w stanie uwierzyć w obietnicę producenta, żemleko "regularnie stosowane sprawia, że skóra staje się coraz bardziej jedwabista i utrzymuje elastyczność przez długi czas", jednak trudno to oczywiście ocenić po jednym użyciu.
Cena - obecnie w promocji po 8,90 zł (tutaj). Z jednej strony nie jest to zatem produkt do codziennego stosowania, ale z drugiej wychodzi taniej niż niektóre kule kąpielowe znanych firm, jest także dobrym pomysłem na miły prezent dla kogoś, komu chcemy zafundować taką kąpiel Kleopatry :) Osobiście pewnie dam się skusić jeszcze mleku konwaliowemu z tej samej serii, bo czymś w końcu trzeba przywołać wiosnę.


Ps. Od dzisiaj zdejmuję blokadę dla anonimowych komentarzy, ustawioną "z okazji" amerykańskiego spamu w komentarzach. Zobaczymy, co się będzie działo.

sobota, 23 marca 2013

Amerykański spam - blokada anonimowych komentarzy

Dziś krótka notka organizacyjna. Ponieważ na blogspocie ostatnio szaleją amerykańskie boty spamujące (a przynajmniej mam nadzieję, że takiej ilości bzdurnych komentarzy po angielsku nie dodają żywi ludzie), postanowiłam na jakiś czas zamknąć opcję komentowania dla anonimowych czytelników. Mam nadzieję, że wtedy boty o tym blogu "zapomną" i za jakiś czas (dwa tygodnie? miesiąc?) opcja znów będzie aktualna.
Tymczasem osoby, które nie mają konta google ani swojego bloga, a chciałyby coś skomentować lub o coś zapytać, zachęcam do kontaktu mailowego - nr4@o2.pl.

środa, 20 marca 2013

Przerywnik kulinarny - placki ziemniaczane bez ziemniaków

Zwykle umieszczam na blogu recenzje kosmetyków, akcesoriów i swoje spostrzeżenia na tematy okołokosmetyczne. Dzisiaj jednak jestem w takim szoku, że muszę się z Wami podzielić czymś kulinarnym :P Zwłaszcza, że przepis ten pośrednio wiąże się ze sprawami zdrowia i urody.
Od września się odchudzam - do końca zeszłego roku dietą MŻ, a od stycznia mieszanką Dukana i diety bezzbożowej. Krótko mówiąc, wzięłam sobie z obu diet to, co mi pasuje (jak w dowcipie, jestem na dwóch dietach, bo na jednej się nie najadam :P ) - wykorzystuję wiele przepisów typowych dla drugiej fazy diety Dukana, ponieważ potrawy te są po prostu smaczne a przy tym lekkostrawne. Od stycznia nie jadam pieczywa, makaronów, ryżu, kaszy i ziemniaków oraz ich pochodnych. Głodna nie chodzę, efekty są widoczne, ale co jakiś czas marzy mi się coś niezdrowego. I tak właśnie znalazłam przepis na placki ziemniaczane bez ziemniaków :)
Brzmi nieco absurdalnie, wiem, ale zajadał się nimi nawet mój mąż, który na żadnej diecie nie ma zamiaru (ani potrzeby) być, a który jest największym znanym mi fanem placków tradycyjnych.

Zdjęć niestety nie będzie, ponieważ cały talerz zniknął migiem, ale jak wygląda placek wie chyba każdy? :)

Składniki:
półtorej szklanki wody (czyli 375 ml)
9 łyżek otrębów owsianych, lub 6 łyżek otrębów owsianych i 3 łyżki pszennych
(Uwaga - otręby owsiane są konieczne, nie można zastosować samych pszennych bo placki się rozlecą)
3 łyżki mleka w proszku 
szczypta soli
2 łyżki skrobii ziemniaczanej / mąki skrobiowej
jajko
cebula
olej

Otręby wymieszać z mlekiem i solą i gotować na średnim ogniu, aż powstanie bulgocząca i średnio gęsta "paćka", przypominająca konsystencją masę z surowych ziemniaków. Trzeba chwilę odczekać, aż to bagienko ostygnie, żeby jajko się nie ścięło. Dodać całe jajo oraz drobniutko posiekaną cebulę i skrobię, wymieszać porządnie i smażyć na rumiano z obu stron na małej ilości oleju (lub na teflonie bez tłuszczu, jeśli ktoś ma patelnię, której można ufać).
Placki wychodzą rumiane, chrupiące na brzegach i miękkie w środku, a z dodatkiem cukru albo sosu (wypróbowaliśmy oba warianty) smakują prawie identycznie jak prawdziwe.
Kto się skusi? :)

wtorek, 19 marca 2013

Dzień Kobiet z Crafterie - wyniki konkursu


Muszę powiedzieć, że podałyście całą masą świetnych propozycji i było ciężko wybrać te dwie, które najbardziej zasługiwały na nagrodę.
Żeby było sprawiedliwie, pierwszą osobę wybrała sponsorka pierwszej nagrody, czyli Pani Irena z Crafterie, a ja wybrałam osobę, do której pojedzie ode mnie nagroda pocieszenia :)

Zaraz skontaktuję się ze zwyciężczyniami w celu ustalenia szczegółów, adresów itd, a teraz - do rzeczy :)

Pierwszą nagrodę, czyli naturalny eko-krem marchewkowy firmy Crafterie otrzymuje atyde, za odpowiedź:
"Jako ciekawy składnik kosmetyków proponuję olej z pestek malin. Zawiera kwasy Omega 3 i Omega6, witaminę E,działa przeciwzapalnie i łagodząco, sprzyja gojeniu i łagodzeniu rumienia posłonecznego. Posiada właściwości przeciwbakteryjne,antyseptyczne,chroni przed przebarwieniami,zawiera silne przeciwutleniacze i (!)pełni funkcję naturalnego filtra przeciwsłonecznego, absorbującego promieniowanie w zakresie głównie UVB i UVA. Posiada jeszcze wiele cennych zalet, myślę, że byłby dobrym składnikiem kremów dla cer problematycznych. Czekam na taki krem, który mnie odmłodzi i poprawi wygląd cery z problemami:)"

Drugą nagrodę w postaci zestawu naturalnych mydełek otrzymuje Halina, za odpowiedź przesłaną na maila:
"Pokrzywę :-)
W przeróżnej postaci. W  balsamach i kremach jej wyciąg. W maseczkach i peelingach w formie suszonej. A w olejkach do kąpieli jej ekstrakt.
Kiedy było się małym i poparzyło pokrzywami z płaczem biegło się do Mamy, a Ta zawsze uspokajała i mówiła jacy będziemy zdrowi dzięki temu. W tamtych czasach to się nie liczyło, ważne było, że bolało. Teraz z chęcią doceniłabym jej działanie. Najbardziej utkwiło mi w głowie przeciwdziałanie reumatyzmowi. Ale nie tylko. Pokrzywa ma dużo witamin, chroni przed wolnymi rodnikami i zanieczyszczeniami, dobrze oczyszcza i odświeża. Do tego pięknie pachnie. Warto stosować ten naturalny składnik, bo oprócz wartości zdrowotnych jest także tani. To oznacza, że na kosmetyki z dużą zawartością pokrzywy będzie stać każdego.
A efekty? O tym musimy przekonać się na własnej skórze. Może nie wskakujmy od razu w pokrzywy, a poczekajmy aż na rynku pojawią sie pokrzywowe kosmetyki. Chociaż Pani Pokrzywa zachęca by się z nią uściskać - na załączonym zdjęciu sama się reklamuje i zachęca do jej wykorzystywania :-)"

Do maila dołączony był obrazek i muszę powiedzieć, że to on przekonał mnie do wyboru ostatecznie, ponieważ patrząc na niego za każdym razem się uśmiecham :)

Dziękuję za udział w zabawie oraz za ciekawe, inspirujące i często bardzo zabawne odpowiedzi :) 

Jeśli marzy Wam się kosmetyk z ulubionym / wymarzonym składnikiem, a nie możecie trafić na taki w sklepie, lub też nie odpowiadają Wam składy kosmetyków drogeryjnych, koniecznie zajrzyjcie na stronę Crafterie, gdzie możecie zamówić kosmetyk jaki Wam się zamarzy, "szyty na miarę", świeży i robiony ręcznie - oczywiście w miarę dostępności jego proponowanych składników.