wtorek, 27 czerwca 2017

Zarabianie w internecie. Platforma dla copywriterów Goodcontent.pl

Dobry wieczór Dziewczyny, Panie, Panienki, Damy... i zabłąkani Panowie, jeśli jacyś przypadkiem trafią na bloga o tematyce w 90% kosmetycznej ;) Tak, Brat, Ciebie mam na myśli :D

Jak widać, blog leży odłogiem i kwiczy ale kasować żal bo jednak sama często wracam do niektórych notek, kiedy np. chcę sobie przypomnieć przepisy na domowe kosmetyki. Do wielu z Was również zaglądam wciąż bardzo często, chociaż nie zawsze chce mi się logować żeby dodać komentarz (wiem, wstyd).
Trochę się u mnie w czasie nieobecności pozmieniało - pojawił się synek, który ma już ponad półtora roku i razem ze starszą siostrą (właśnie skończyła pierwszą klasę, o matko, ale jestem stara!) daje czasem popalić. Dlatego ostatnio nie mam weny do kosmetyków - ot, używam bo używam, ale nie żeby się zachwycać.. no dobra, są małe wyjątki, kto wie, może się tu jednak czasem zjawią, czas pokaże.
Przestawiłam się w kwestii hobby na świece zapachowe i aktualnie mam na ich tle świra od ponad pół roku - na razie o zgrozo niesłabnącego. A ponieważ świece to dość kosztowne hobby, zachciało mi się poszukiwać dodatkowych źródeł zarobku. I wyobraźcie sobie, że znalazłam, a ponieważ mam z tego radochę od półtora miesiąca, to się podzielę - trochę w ramach przeprosin za lenistwo, ale głównie dlatego, że pamiętam, ile te wszystkie cudowności kosztują i jak sie robi łyso, kiedy się wszędzie czyta o najnowszej hitowej szmince (choruję na lipsense) a nie można jej mieć.

Szukając inspiracji w internecie znalazłam kilka stron działających na zasadzie giełdy tekstów. Wypróbowałam trzy z nich - dwie bez szału, ale trzecia okazała się perełką i chciałabym Wam ją szczerze polecić - konkretniej tym z Was, które lubią pisać i mają lekkie pióro.
Platforma jest programem w pełni legalnym co jak na zarabianie w internecie jest wręcz nietypowe - po rejestracji otrzymujemy dostęp do bazy pojawiających się zleceń, wybieramy takie, które nas w danej chwili interesuje i satysfakcjonuje pod względem stawki i piszemy.
Po rezerwacji tekstu mamy 6 godzin na realizację zlecenia a ponieważ niektóre teksty do opisy na pół strony A4 lub mniej, czasu jest aż nadto.
Tematyka jest bardzo szeroka, ponieważ zlecenia na stronę wstawiają zleceniodawcy z przeróżnych branż - zdarzyło mi się już pisać artykuły na temat różnic pomiędzy suchą a mokrą karmą dla psów, opisy do katalogów z ubraniami, parafrazy i streszczenia artykułów medycznych, teksty na podstrony sklepów internetowych itp.
Stawki są różne, zależą zwykle od trudności tekstu i ilości znaków. Osoba pisząca szybko i płynnie jest w stanie zarobić tu około 20 zł na rękę na godzinę, czasem nawet więcej, co jest świetnym wynikiem biorąc pod uwagę, że minimalna stawka za umowę zlecenia to obecnie 13 zł brutto.
UWAGA: Podjęcie się zlecenia nie gwarantuje otrzymania za nie pieniędzy. Musi być dobrze napisane zarówno od strony merytorycznej jak i ortograficznej, interpunkcyjnej i stylistycznej. Pieniądze pojawiają się na naszym koncie w portalu po akceptacji zlecenia przez zleceniodawcę. Wypłaty można dokonać raz w miesiącu, a minimalna kwota to 100 zł. Zaręczam Wam, że przy stosunkowo małym nakładzie czasu i sił można zarobić o wiele więcej. Za połowę maja dostałam ponad 300 zł pracując nie więcej niż godzinę dziennie. Z czasem pisanie idzie coraz szybciej i łatwiej.
Zarobek jest w pełni legalny, ponieważ po zleceniu pierwszej wypłaty wypełniamy i skanujemy formularze do umowy o dzieło. Zgadzamy się również na elektroniczne otrzymywanie raz w roku formularza PIT-11 w celu rozliczenia się ze skarbówką - firma potrąca podatek i sama przekazuje go fiskusowi, więc rozliczenie to czysta formalność.
Pierwsza wyplata doszła w ciągu doby od jej zlecenia, oczywiście na konto bankowe. Póki co jestem zachwycona.
UWAGA: Podczas rejestracji należy napisać krótki tekst próbny na określony temat. Dopiero po jego zaakceptowaniu przez moderację strony, konto zostaje aktywowane. Nie zrażajcie się ewentualnym niepowodzeniem tylko próbujcie do skutku, ponieważ na późniejszym etapie to zleceniodawcy akceptują przesłane treści. Po jakimś czasie łatwo można zapamiętać, kto ze zleceniodawców szybko akceptuje zlecenia, a komu zdarza się mieć zastrzeżenia i prosić o poprawki. Jeśli tekst nie zostanie w ciągu tygodnia zaakceptowany ani odrzucony, akceptacja następuje automatycznie.

Jeśli ktoś z Was ma ochotę się zarejestrować i sprawdzić jak to działa w praktyce, podaję dwa linki.
Pierwszy to mój referencyjny, ponieważ strona ma również program partnerski:

https://panel.goodcontent.pl/af/HbbTdVqZgN

Byłoby mi miło gdyby to właśnie link powyżej został użyty w rejestracji, ale oczywiście nie ma takiego obowiązku i da się to zrobić także bezpośrednio ze strony goodcontent.pl.

W razie pytań i problemów jestem do Waszej dyspozycji :) Pozdrawiam

poniedziałek, 12 stycznia 2015

DIY - Bąbelkowe Ciastka - inspiracja LUSH

Jak wspominałam w poprzednim wpisie, naszła mnie ochota na testowanie receptur inspirowanych kosmetykami angielskiej firmy LUSH. Tym razem padło na tak zwane bubble bars - polski odpowiednik nazwy wymyślił mój mąż, który zresztą zaangażował się w bloga bardziej, niż zwykle i z poświęceniem obrabia zdjęcia ;)
Te ciastka mogą przypominać wyglądem babeczki i kule do kąpieli, ale po pierwsze nie musują, po drugie tworzą pianę, a po trzecie używa się ich w nieco inny sposób, ponieważ wymagają rozkruszenia pod strumieniem wody. Bardzo polubiłam LUSHowską wersję, a konkretniej Comforter Bubble Bar, ale tak jak w przypadku czyścika z poprzedniej notki, cena wysyłki do Polski jest zupełnie nieopłacalna.
W internecie znalazłam kilkanaście różnych przepisów, ale niektóre składniki (np. SLS lub SLSA) są u nas kiepsko dostępne, a poza tym niespecjalnie przyjazne dla skóry i mogą podrażniać w trakcie mieszania drogi oddechowe i oczy. Dlatego w drodze skojarzeń, dobierania zastępników i desperackiego sprawdzania, czy uda mi się nabyć składniki w najwyżej trzech sklepach, a nie siedmiu, wykombinowałam poniższy przepis, który wymaga jeszcze małych udoskonaleń, ale jest dobrą bazą wyjściową do eksperymentów i mogę go śmiało polecić.

wersja pierwsza - pomarańcza z szałwią
Składniki: 
1 łyżka skrobi (mąki) z tapioki
2 łyżeczki naturalnych olejków eterycznych
1 i 1/2 szklanki skrobi kukurydzianej
2/3 szklanki kamienia winnego ("cream of tartar", winian potasu)
1 i 1/2  szklanki sody
1/4 szklanki glukozydu laurylowego
1/4 szklanki glukozydu kaprylowo kaprynowego
1 - 2 łyżki dowolnego oleju
barwniki


Wykonanie + wskazówki "co zrobić, żeby nie spanikować i nie walnąć wszystkim do śmieci jak coś nie wychodzi, lub gdy nie ma się wszystkich składników ;) ":

1. Wymieszaj skrobię z tapioki z olejkami eterycznymi. Tapioka dobrze utrzymuje zapach, ale jeśli jej nie masz, nic nie szkodzi. Dodaj olejku do skrobi kukurydzianej.
2. Wymieszaj ostrożnie wszystkie suche składniki, OPRÓCZ połowy szklanki skrobi kukurydzianej, która musi zostać na później.
3. Dodaj do suchych składników olejki wymieszane ze skrobią, wymieszaj,
4. Dodaj olej (ja używam np. oleju z pestek malin, porzeczek lub brzoskwini), wymieszaj.
5. Dodaj glukozydy - jeśli nie udało Ci się ich kupić, nie przejmuj się - przypuszczam, że równie dobrze sprawdzi się betaina lub inna pianotwórcza substancja dostępna w sklepach z półproduktami do produkcji kosmetyków.
6. Po wymieszaniu łyżką, zacznij ugniatać masę rękami. Nie kombinuj, nie dolewaj niczego. Nie mów że "to badziewie jest strasznie suche, nic z tego nie będzie". Właśnie w tym momencie, kiedy pomyślisz tak po raz pierwszy, masa zrobi się nagle miękka, puszysta i zacznie się lepić i rozmazywać. Wtedy dodaj pozostałą połówkę szklanki skrobi i ugniataj dalej.
7. Kiedy w misce będziesz mieć coś pomiędzy puchatą chmurką a miękką plasteliną, która się nie kruszy ale i nie lepi za bardzo do rąk, zrób test. Weź garść masy, spłaszcz na placek i spróbuj zrolować na dłoni. Jeśli roluje się bez kruszenia, jest ok. W przeciwnym razie dopieść masę dodatkową porcją oleju lub gliceryną.
8. Podziel masę na dwie części i dodaj do niej barwniki. Dobry efekt dają barwniki spożywcze w proszku, rozpuszczone dosłownie w dwóch kroplach wody. Są super wydajne i bardzo tanie.
9. Rozpłaszcz na pergaminie pierwszą warstwę masy, na kształt prostokątnego placka o grubości palca. Na nim połóż drugą warstwę, zroluj jak sushi, używając do tego papieru. Sposób rolowania zobaczycie w filmiku, do którego link wrzucam poniżej. Wałek musi być zrolowany ciasno i dokładnie, żeby nie rozwarstwiał się przy krojeniu. 
10. Niech wałek chwilę odpocznie, też mu się coś od życia należy. Odwiń, pokrój bardzo ostrym nożem na plastry - ostrożnie, na tym etapie jest bardzo delikatny. Ułóż plastry na papierze, podsusz dwa dni. Po tym czasie zapakuj w folię.

 Sposób zwijania: KLIK

wersja druga - róża z lawendą
Jeśli na etapie rozpłaszczania lub zwijania masa zacznie się strasznie kruszyć, tak jak moja pierwsza, użyj silikonowych foremek do muffinek - napełnij, ugnieć szklanką, wyjmij. Z autopsji wiem, że druga próba jest już dużo lepsza :)

Ciastko rozpuszczone pod strumieniem bieżącej wody daje średnio obfitą, ale całkiem długo utrzymującą się pianę. To zależy oczywiście od rodzaju zastosowanego składnika pianotwórczego. Barwniki spożywcze nie zabarwiają ciała ani wanny, zdążyłam sprawdzić już kilka razy. Poza tym to serio świetna zabawa i dobry pomysł na ręcznie robiony prezent.

wtorek, 6 stycznia 2015

DIY - pasta czyszcząca a' la Herbalism - LUSH

Po pierwsze, ja, jak to ja - pojawiałam się i znikałam ale blog wisiał sobie w sieci, bo było mi żal go kasować. A teraz naszła mnie ochota na jego reanimację i może mi nie przejdzie, bo mam pomysły na kilka kolejnych notek, a wszystko zaczęło się od produktu, o którym opowiem dzisiaj.

Kto z Was nie słyszał o firmie LUSH? Jeśli komuś rzeczywiście ta nazwa nigdy nie obiła się o uszy (serio?) to wyjaśniam - LUSH jest angielskim producentem bardzo oryginalnych kosmetyków z dużą zawartością naturalnych składników (co jednak nie znaczy, że są to produkty naturalne w pełni). Miałam styczność ze sporą ich ilością, ale ponieważ cena funta poszła w górę, ceny w LUSHu również, a sklepu w Polsce nadal się nie doczekaliśmy, zaczęłam szukać alternatyw. Jak się okazuje, nie tylko ja. Produkty tej firmy są stosunkowo proste do skopiowania i w internecie aż roi się od przepisów nimi inspirowanych. Postanowiłam kolejno wypróbować kilka z nich, a jako pierwsza na tapecie znalazła się receptura pasty oczyszczającej do twarzy, czyli odpowiednika LUSHowskiego Herbalismu.
Oryginalnego Herbalismu używałam kiedyś przez dłuższy czas, dzięki czemu mogę stwierdzić, że różnice pomiędzy oryginałem i kopią są bardzo, bardzo niewielkie. Różni je głównie zapach, ponieważ oryginał pachnie moim zdaniem ciastem drożdżowym z rodzynkami, a zapach kopii zależy od olejku eterycznego, jaki się do niego doda. Drugą różnicę znajdziemy w... cenie. Za półprodukty do zmiksowania pasty zapłaciłam o połowę mniej niż kosztowałby Herbalism wraz z wysyłką z Anglii, a zostało mi ich jeszcze na kilka kolejnych użyć. W działaniu i konsystencji nie ma absolutnie żadnej różnicy, a całość jest naprawdę prosta do zrobienia. 

Potrzebne będą:
3 łyżki stołowe octu ryżowego
po pół łyżki suszonej pokrzywy, rozmarynu i szałwii
20 kropel olejku eterycznego szałwiowego (ma działanie tonizujące i przeciwbakteryjne)
10 kropel olejku pomarańczowego (odświeża, działa przeciwbakteryjnie i przeciwzapalnie)
10 kropel olejku copaiba (działa łagodząco i przeciwzapalnie)
(wszystkie olejki możecie zastąpić innymi ulubionymi o podobnym działaniu)
1 łyżka glonów chlorella (nie zastępujcie ich spiruliną, ponieważ chodzi o wysoką zawartość chlorofilu) lub chlorofilu w płynie
1 łyżka wody różanej lub dowolnego hydrolatu
2 łyżki gliceryny roślinnej
4 łyżki glinki fulerskiej (glinka multani mitti) - znajdziecie ją w sklepie Mazidła, kupiłam tam większość składników
7 łyżek zmielonych migdałów (mąki migdałowej)


Ocet należy doprowadzić do wrzenia w garnuszku lub w małej misce w mikrofalówce i do gorącego dorzucić suszone zioła. Trzymać w zakręconym słoiczku przez dwa dni i co jakiś czas wstrząsać. To najbardziej pracochłonna część procesu. Potem wystarczy wycisnąć zioła, np. przy pomocy drobnego sitka i do otrzymanego w ten sposób ziołowego octu dodać pozostałe składniki. Całość powinna po wymieszaniu mieć konsystencję kruszącej się plasteliny. Jeśli jest za sucha, wystarczy dodać odrobinę więcej hydrolatu lub wody różanej. 
Używam mojej wersji już ponad miesiąc i nic się z nią nie dzieje, chociaż trzymam ją w łazience, a nie w lodówce, jednak do kolejnej porcji dodam też odrobinę konserwantu, np FEOG, dla pewności.

Używanie pasty jest bardzo proste. Wystarczy zwilżyć twarz wodą, kulkę pasty wielkości orzecha laskowego rozrobić z wodą na dłoni do konsystencji paćki i masować nią skórę, omijając okolice oczu. Spłukać wodą i dalej postępować wedle uznania. Ja nakładam już tylko krem.
Dajcie znać, czy macie inne ulubione receptury proste do zmiksowania i czy są inne produkty, na które poszukujecie przepisów :)
Aktualnie czekam na dostawę produktów do zrobienia czegoś w stylu LUSHowskich bubble bars, więc spodziewajcie się ich w którejś z kolejnych notek.

Ps. Powiedzcie też proszę, czy wszystko na blogu wyświetla Wam się prawidłowo, bo zrobiłam tu dosyć mocne przemeblowanie, zmieniłam szablon, kolorystykę itd. 


czwartek, 24 października 2013

Wodna pianka oczyszczająca Sanoflore

Dotarła do mnie smutna prawda: nie umiem używać pianek do mycia twarzy :P Jestem w tym kierunku zupełnym beztalenciem, żeby nie powiedzieć wręcz, że sierotą życiową i co poradzę? W związku z tym sugeruję, żeby ten post traktować z dużą dozą tolerancji dla ciamajd tego świata.

Wodna pianka w przeciwieństwie do innych kosmetyków tego typu, zamiast zwykłej wody zawiera dwa rodzaje wód kwiatowych - z melisy i werbeny. Jeśli ktoś jest wrażliwy na zapachy, to niech sobie ją odpuści od razu, to akurat mówię zupełnie serio. Zapach jest duszący, mocny, pudrowy, nie znika w czasie zmywania pianki z twarzy. Przyzwyczajałam się do niego dobry tydzień. Bardzo lubię zapach melisy, więc najwidoczniej to z werbeną nigdy się nie zaprzyjaźnię.
Nie będę się rozwodzić nad składem, bo te z Was, które znają markę Sanoflore wiedzą, że są to BIO i eko kosmetyki bez niepotrzebnej chemii. Pianka mimo swojego prostego składu dobrze zmywa makijaż (nawet wodoodporny) i lekko matuje skórę, ma poza tym poręczne i bardzo ładne opakowanie, z dobrze działającą pompką. Niestety, dla mnie na tym się jej zalety kończą, bo jakbym nie uważała to i tak zawsze mam jej pełen nos i oczy a przez to trudno mi nabrać do niej sympatii. 
Najgorszy jednak jest dla mnie film, który po umyciu twarzy zostaje na skórze. Czuję się jak przypudrowana i to skrobią - skóra jest skrzypiąca i taką nienaturalną warstewkę czuć na niej bardzo wyraźnie. Nabrałam przez to nawyku zmywania makijażu pianką, ale domywania jej naturalnym mydłem, żelem lub tonikiem, a jest to jednak trochę strata czasu. 
W zasadzie ilość wymienionych zalet przeważa ilościowo i jakościowo nad wadami, nie chcę więc zniechęcać Was do wypróbowania tego kosmetyku, ale sama chyba już nigdy więcej nie skuszę się na żadną piankę (poza Decubalową, która już i tak czeka w kolejce, więc byłoby mi żal jej nie sprawdzić). Jeśli natomiast macie jakieś swoje ulubione oczyszczacze, proszę, podzielcie się informacjami na ich temat :)

sobota, 17 sierpnia 2013

Rimmel 1000 Kisses, flamastry do ust

Pourlopowo, poupałowo, czas wracać do żywych ;) Rano wszystko zaczyna wyglądać wybitnie jesiennie, więc w ramach poprawiania sobie humoru makijażem, przywróciłam do łask ulubione flamastry do ust. Większość lata przeleżały odłogiem, bo ograniczyłam makijaż do minimum, a teraz zaprzyjaźniamy się na nowo.
Rimmel 1000 Kisses to seria teoretycznie niedostępna w Polsce. Piszę "teoretycznie", bo drogerie nam łaski nie robią - od czego jest allegro i eBay? Moje pisaki kupiłam właśnie na allegro, ceny nie pamiętam ale nie było to więcej niż kilka zł za sztukę.
Jak każdy flamaster lub tak zwany lip tint, pisaki te mają zapewniać dokładne pokrycie kolorem, łatwość aplikacji i przede wszystkim trwałość. Rzeczywiście, samo malowanie ust jest tak banalnie proste, że nawet ja, potrafiąca sobie zrobić krzywdę każdą szminką, daję radę. Pierwsza warstwa nadająca kolor może lekko wysuszać usta, ale z tym całkiem dobrze radzi sobie błyszczyk ochronny umieszczony po drugiej stronie flamastra. W przypadku odczucia ściągania czy wysuszenia, wystarczy w ciągu dnia nałożyć kolejną warstwę błyszczyka.
Kolor trzyma się naprawdę, naprawdę świetnie. Mam tendencję do szybkiego "zjadania" wszelkich szminek i błyszczyków, a 1000 Kisses utrzymuje mi się na ustach w stanie nienaruszonym około 4 godzin, nawet jeśli coś piję albo jem. Co dziwne, jaśniejszy odcień ma nieco lepszą trwałość, chociaż byłam przekonana, że będzie odwrotnie. Po tym czasie kolor zaczyna znikać z ust ale bardzo równomiernie - bez rozmazywania się czy rolowania, nie ma więc obawy o jakieś nieestetyczne niespodzianki.
Jedyne zastrzeżenie jakie mam do tych flamastrów to fakt, że kolor opakowań zupełnie nie odpowiada barwie samego pisaka. Odcień 100 (Endless Blossom) ma opakowanie mocno różowe, a na ustach jest lekko transparentny i po prostu podbija, pogłębia i lekko przyciemnia ich naturalny kolor. Z kolei numer 600 (Carry On Cherry) ma opakowanie nieokreślonego koloru, pomiędzy ciemnym złamanym różem a brązem, natomiast na ustach jest ciemnoczerwony, wpadający w bordo. Z tego powodu odcień nr 600 nadaje się bardziej do ciemnych, opalonych karnacji i rzadko go używam bo kontrast pomiędzy ustami a resztą twarzy jest bardzo mocny, ale jeśli ktoś lubi taki efekt, z pewnością będzie zadowolony. Wątpię, żebym znalazła coś lepszego w równie niskiej cenie, więc włączył mi się leń i już nawet nie chce mi się szukać :)
naturalny kolor ust
100 Endless Blossom
600 Carry On Cherry