niedziela, 28 kwietnia 2013

Ślimaczę się - Mizon, żel ze śluzem ślimaka

Zanim zdążycie powiedzieć "ble" albo "ohyda" powiem Wam, że śluz ślimaka, a raczej niektóre składniki odpowiednio spreparowanego śluzu niektórych gatunków ślimaków, mają zdolność pobudzania komórek naskórka do regeneracji i działa to także na ludzką skórę. Ten mały wstęp jest po to, żeby nikt nie wpadł na taki pomysł, jak mój mąż - cytując "to może sobie po prostu połóż winniczka na twarzy?" :P
Śluz to składnik dosyć rzadko spotykany, ale nie tak zupełnie nieznany - już kilka ładnych lat temu można było kupić w Polsce krem Elicina (obecnie Helicina), który także zawiera skoncentrowany "ślimaczący się" składnik, w ilości 80%. Używałam go dawno temu i potwierdzam skuteczność działania, ale cena nadal sięga powyżej stu złotych za mały słoiczek, więc czemu nie poszukać jakiegoś zastępstwa?
Zastępstwo znalazło się samo, w postaci żelu Mizon, który dostałam w prezencie. Mizon to znany producent  koreańskich kosmetyków, które zdobywają sobie także w Europie coraz szersze grono fanów. Objętość kremu praktycznie ta sama, zawartość śluzu podobna, bo 74%, a cena? Na eBayu około 20 zł z bezpłatną wysyłką, więc zakup staje się pięć razy bardziej opłacalny.
Żel zamknięty jest w miękkiej różowej tubce i jedyną jego wadą jest to, że pod koniec trzeba się trochę nakombinować z wydobywaniem resztek zawartości, no ale można zawsze tubę przeciąć. Więcej wad nie ma. Obiektywnie, subiektywnie, czy jak tam chcecie - nie ma.
Wchłania się szybko i do matu, ale przy tym nawilża, nie napina skóry i jest wyjątkowo przyjemny w aplikacji (chyba, że ktoś preferuje cięższe kremy, ja akurat bardzo lubię żelowe formuły). Nadaje się pod makijaż, nie rolował mi się na nim i nie wybłyszczał żaden z używanych podkładów, bb kremów ani pudrów.
Mało? No to jeźdźmy dalej. Rozjaśnia przebarwienia potrądzikowe, nie zapycha porów, sprawia, że cera nabiera zdrowego, "wypoczętego" kolorytu.
Jeszcze mało? A jak powiem, że znacząco przyspiesza gojenie się podrażnień, nie szczypie przy aplikacji, a wręcz łagodzi uczucie pieczenia i dyskomfortu? Mniej więcej półtora tygodnia temu schlapałam sobie przedramię gorącym olejem - ot, coś mi spadło z widelca i plasnęło o patelnię nie tak, jak powinno. Spędziłam pół dnia z chłodnymi kompresami, i arniką na oparzenia. Na ręce zostało kilka dużych i czerwonych śladów. Wcześniej takie oparzenia (tak, wiem, jestem ciamajdą) goiły mi się tygodniami. Po zastosowaniu żelu Mizona wszystko zaczęło się goić w ekspresowym tempie, teraz zostały dwa lekko zaróżowione ślady w miejscach, gdzie poparzenie było najgorsze, ale i one bledną z dnia na dzień, a skóra się nie łuszczy ani nie dzieje się nic innego niepokojącego.
No to teraz zagadka - czy kupię ten żel na zapas, w ilości co najmniej dwóch tubek, żeby nigdy nie zostać bez niego? ;)

sobota, 27 kwietnia 2013

Kąpielowa krowa, czyli mydło z mlekiem i masłem shea

Od firmy JM Spa & Wellness przyjechało do mnie do testów mydło z mlekiem i masłem shea, 100% naturalny produkt. Przyznam, że jako zwolenniczka (ba, nawet wielbicielka) naturalnych mydeł, mam do niego kilka zastrzeżeń, chociaż ma również dobre cechy - i przez to sama nie wiem jak je zakwalifikować w swoim prywatnym rankingu.
Zacznijmy od pomarudzenia, żeby dalej było już tylko milej. Przede wszystkim nie lubię gliceryny w składzie mydeł - wiem, że wielu osobom ona nie przeszkadza, część ją wręcz uwielbia i nie czepiam się jej naturalnego pochodzenia, nie - tylko po prostu mydła z gliceryną zwykle muszą być dodatkowo "podkolorowane" - w tym przypadku dwutlenkiem tytanu, czyli inaczej bielą tytanową. To bezpieczny składnik naturalnego pochodzenia i nie zrobi nikomu krzywdy, jednak w przypadku mydeł zdecydowanie wyznaję zasadę "im mniej tym lepiej", zwłaszcza, że poza gliceryną mydło zawiera inne składniki, odpowiedzialne za nawilżanie i zmiękczanie skóry, o czym niżej.
Po drugie, zapach. Zakładam, że w zamierzeniu aromat miał się kojarzyć z mlekiem, ale to właśnie z nim mam od początku problem. Jest bardzo, bardzo intensywny a przy tym trudny do zidentyfikowania - przebijają w nim mleczne nuty, ale poza tym wyczuwam coś zbliżonego do kwiatowych perfum albo jakiegoś płynu do płukania delikatnych tkanin. Nie mówię, że to źle, bo o gustach się nie dyskutuje - po prostu to zupełnie nie moja bajka zapachowa i z całej siły staram się nie zwracać uwagi na zapach przy używaniu kostki.
Mydło jest duże (150g) i kanciaste, co początkowo może sprawiać problem osobom, które mają nieduże dłonie albo dzieciom - polecam przekrojenie kostki na pół, wtedy jest zdecydowanie wygodniej.
Jeśli natomiast chodzi o używanie, nie mam się do czego przyczepić - mydło tworzy delikatną, bardzo kremową pianę i to jest jego bardzo mocna cecha - sprawdza się zarówno stosowane z myjką czy gąbką jak i bez nich. Czyści skórę bardzo dokładnie, daje radę wszelkim olejkom do ciała, balsamom, tuszowi z drukarki, a nawet makijażowi. 
Przypuszczam, że z racji tak silnego oczyszczania osoby o suchej i wrażliwej skórze mogą odczuć delikatne napięcie czy przesuszenie, u mnie jednak taki efekt nie występuje, a wręcz przeciwnie, mydło działa delikatnie zmiękczająco i wygładzająco. Oprócz wymienianej wyżej gliceryny, odpowiada za to zapewne masło shea, które znajdziemy mniej więcej w połowie składu, oraz mleko kozie i krowie i olej z migdałów, które, chociaż wymienione w składzie prawie na końcu, także spisują się nieźle.
Reasumując, gdyby to mydło miało świeży, owocowy czy herbaciany zapach lub było po prostu nieperfumowane, miałabym ochotę zgromadzić kilka kostek na zapas. W tym przypadku mój nos stroi delikatne fochy ;) Ale zachęcam do przetestowania tego produktu wszystkie osoby, które lubią mocne, słodkie aromaty lub zwyczajnie nie są na zapachy wrażliwe.
No i zapomniałabym o najważniejszym! - KOCHAM krowę z etykiety miłością od pierwszego wejrzenia - te oczy :D
Mydło aktualnie w promocji po 9,90, co przy jego rozmiarach, składzie i wydajności uważam za bardzo dobrą cenę.


niedziela, 7 kwietnia 2013

Photoshop na pędzlu, czyli podkład mineralny Amilie

Kilka tygodni temu natknęłam się na facebooku na fanpage firmy Amilie. No dooobra, nie natknęłam się sama - dzięki, Mamo ;) Zgodnie z informacjami zamieszczonymi na stronie, są to kosmetyki mineralne stuprocentowe - bez konserwantów, parabenów, silikonów, talku, olejów, wosków i bez zapachu. 
Ponieważ w niektórych przypadkach zdjęcia mówią więcej, niż słowa, zapraszam Was dla odmiany na foto-recenzję podkładu mineralnego w formule Coverage, czyli kryjącej :)


Podkład zamknięty jest w zgrabnym, zakręcanym pudełku z prostą ale rozpoznawalną grafiką.


Sitko z przekręcanym zabezpieczeniem chroni kosmetyk przed wysypaniem się. Zabezpieczenie przekręca się wygodnie i łatwo, ale nie ma obawy, że odblokuje się samo - miałam ten problem z niektórymi podkładami EDM - albo musiałam się siłować przy otwieraniu, albo wysypywały mi się w torebce. W tym przypadku dopasowanie jest bardzo dokładne.


Skład dla chętnych :)


Odcień Ivory wydaje się dosyć jasny, ale po dokładnym roztarciu zupełnie stapia się z kolorem skóry - na zdjęciu jest nałożony palcem, bez rozcierania.


Nie odważyłam się na wrzucenie zdjęcia całej twarzy bez makijażu ;) Tu fragment pięć minut po peelingu korundowym - kto tego używał, ten wie, jaki to ostry zdzierak. Specjalnie użyłam najpierw korundu, żeby pokazać Wam, jak podkład poradzi sobie z zaczerwienioną skórą.


Efekt końcowy, w dziennym świetle, bez żadnych komputerowych poprawek. Myślę, że zdjęcie tłumaczy, czemu nazwałam ten podkład photoshopem? Dla bardziej widocznego efektu nałożyłam dwie cienkie warstwy wilgotnym pędzlem (to mój ulubiony sposób aplikowania minerałów). Dodatkowo użyłam różu Charisse, tej samej firmy.
A jako bonus na zdjęciu nasza Tośka - nie ma opcji, żeby udało mi się zrobić zdjęcie tak, żeby mi ktoś lub coś nie wlazł w kadr, to "cosia" też uwieczniłam :)

Na koniec dodam, że podkład jest bardzo wydajny, ponieważ przy takim kryciu naprawdę nie trzeba go dużo. Cena to 36,00 zł za 5gramowe opakowanie, a paleta kolorów jest naprawdę duża i dobrze opisana (klik). Jeśli dodam jeszcze, że podkład nie zapycha, nie roluje się na twarzy, dobrze współpracuje z kremami nawilżającymi i sprawia, że moja mieszana cera zaczyna się błyszczeć dopiero po ok. 5 godzinach, a i wtedy jest to tylko lekki glow, to... - kto wybiera się na zakupy? ;)



środa, 3 kwietnia 2013

Nowa współpraca i piwoniowe mleko do kąpieli

Kilka tygodni temu w poszukiwaniu nowości wśród kosmetyków naturalnych trafiłam na facebooku na fanpage firmy JM SPA&Wellness, którą część z Was być może kojarzy z kosmetykami The Secret Soap Store. Okazało się, że firma akurat poszukiwała blogerek do współpracy na nowych w blogosferze zasadach, więc zgłosiłam się z ciekawości. Różnica w zasadach polegała na tym, że blogerki chcące podjąć taką współpracę musiały najpierw zamówić zestaw kosmetyków w cenie promocyjnej (około 20 zł) a dodatkowo otrzymały kosmetyk gratis do testów i zrecenzowania. Uważam ten pomysł na uczciwe podejście - z jednej strony firma nie ryzykuje, że zgłosi się do niej tabun osób liczących tylko na "darmowe łupy", a z kolei blogerki miały okazję kupić coś naprawdę fajnego w dobrej cenie. Ja wybrałam zestaw dwóch mydeł naturalnych i są to największe i najcięższe kostki mydła, jakie widziałam :) Leżakują na razie i pachną w szufladzie, ponieważ przed nimi mam jeszcze kolejkę kilku innych do zużycia, ale pewnie za jakiś czas pojawi się tu także opinia o nich.
Natomiast kosmetykiem, który otrzymałam do recenzji i na którym skupi się dzisiejsza notka, było piwoniowe mleko do kąpieli. Powiedziałabym nawet, że to "mleko do kwadratu", ponieważ kosmetyk zawiera sproszkowane mleko krowie i kozie, oba w pierwszej połowie składu, co mi się podoba. Mniej podoba mi się natomiast obecność SLS, chociaż zwykle nie zwracam uwagi na jego obecność w produktach innych niż mydła i szampony. W mleku ten składnik jest zwyczajnie niepotrzebny, ponieważ piana tworzy się całkiem obfita, ale za to szybko znika do zera. To akurat dla mnie plus bo bez piany mleczna kąpiel nabiera bardziej, jakby to ująć... naturalnego wymiaru - mleko to mleko, po co je udoskonalać, spieniać i udawać, że jest czymś innym?
Produkt zamknięty jest w plastikowej, zakręcanej butelce z szeroką szyjką bez dozownika. I to dla mnie strzał w dziesiątkę, bo po wykorzystaniu zawartości pojemnik można wykorzystać wielokrotnie, chociażby na odlewkę szamponu do podróży czy coś podobnego.Butelka zawiera 100g produktu i ta ilość przeznaczona jest do jednorazowego wykorzystania, tj. wsypania pod strumień wody.
Początkowo woda jest delikatnie różowa, dzięki obecności piwoniowych cząsteczek widocznych na zdjęciach. W większej wannie i w większej ilości wody efekt kolorystyczny znika, za to zapach jest tak intensywny, że unosi się w całej łazience co jest dużym plusem, bo czujemy prawdziwe, niechemiczne piwonie. Zupełnie inaczej niż w przypadku znanego niektórym mleka Dairy Fun (z krówką na opakowaniu), którego musiałabym wsypać z pięć porcji, żeby coś w ogóle poczuć.
Skóra po kąpieli nie jest jakoś wybitnie nawilżona, ale również nie wysuszona - zaryzykowałabym stwierdzenie, że po prostu zostaje zachowane naturalne pH. Jestem w stanie uwierzyć w obietnicę producenta, żemleko "regularnie stosowane sprawia, że skóra staje się coraz bardziej jedwabista i utrzymuje elastyczność przez długi czas", jednak trudno to oczywiście ocenić po jednym użyciu.
Cena - obecnie w promocji po 8,90 zł (tutaj). Z jednej strony nie jest to zatem produkt do codziennego stosowania, ale z drugiej wychodzi taniej niż niektóre kule kąpielowe znanych firm, jest także dobrym pomysłem na miły prezent dla kogoś, komu chcemy zafundować taką kąpiel Kleopatry :) Osobiście pewnie dam się skusić jeszcze mleku konwaliowemu z tej samej serii, bo czymś w końcu trzeba przywołać wiosnę.


Ps. Od dzisiaj zdejmuję blokadę dla anonimowych komentarzy, ustawioną "z okazji" amerykańskiego spamu w komentarzach. Zobaczymy, co się będzie działo.