poniedziałek, 27 lutego 2012

Ranking lakierów topperów - wstęp do zabawy

Kilka dni temu zapałałam dużą sympatią do toppera Circus Confetti od Essence, znanego pewnie większości lakieromaniaczek. Chociaż przyjaźń ta ucierpiała nieco w chwili zmywania (myślałam, że ten lakier zostanie na zawsze) to nadal jest na tyle mocna, że chciałabym Wam zaproponować coś na kształt zabawy, akcji? W skrócie - stworzenie zbiorczej notki o najlepszych lakierach nawierzchniowych. Jeśli któraś z Was ma ochotę się przyłączyć, proszę o maila na adres nr4@o2.pl
Proszę o nadsyłanie propozycji do poniedziałku 5 Marca. Ranking chciałabym zaprezentować w Dzień Kobiet bo w końcu lakiery to typowo kobieca tematyka, a muszę mieć trochę czasu na zebranie wszystkiego razem.

W mailu należy wysłać:
1. Zdjęcie wykonanego przez siebie manicure z ulubionym topperem w roli głównej.
2. Krótki opis zawierający nazwę produktu oraz uzasadnienie, dlaczego to on zasługuje na miano Topowego Toppera.
3. Zgodę na publikację zdjęcia i całości lub fragmentu uzasadnienia na moim blogu.
Jeśli prowadzicie bloga możecie dołączać linki - podepnę pod nicki przy zdjęciach. Jeśli nie prowadzicie, nic nie szkodzi - zabawa jest otwarta dla wszystkich. Skusicie się? Może uda nam się stworzyć jakieś naprawdę fajne zestawienie?


Aktualizacja 07.03.2012 - ponieważ poza mną zgłosiły się do zabawy tylko dwie Dziewczyny, a ranking składający się z trzech pozycji byłby raczej niespecjalnie interesujący, nie będzie posta z okazji Dnia Kobiet. Za to sprawę pozostawiam otwartą - jeśli kiedyś trafi na tę notkęktoś, kto zechce się przyłączyć, zachęcam do nadsyłania zdjęć. Ranking powstanie, jeśli uzbiera się ich minimum 15, brakuje więc jeszcze 12. No, powiedzmy, że 11, bo mam jeden topper w zapasie i nie zawaham się go użyć ;)

poniedziałek, 20 lutego 2012

Włochaty post II - kosmetyki firmy Dabur

Jak obiecałam wczoraj, dzisiaj zamęczę Was gadaniem o szamponach Dabur. 
W przeciwieństwie do olejków, indyjskie szampony są w Polsce jeszcze stosunkowo mało popularne. Te konkretne, o których będzie mowa, nie odróżniają się od popularnych marek drogeryjnych niczym szczególnym, nie licząc zawartości naturalnych ekstraktów. Obydwa zawierają SLSy na drugim miejscu i nie potrafię ich składu ocenić obiektywnie, bo z jednej strony od niedawna staram się unikać produktów z tym składnikiem, ale z drugiej strony robię to "dla zasady", a nie dlatego, że SLSy mają na mnie jakiś negatywny wpływ. Byłabym też hipokrytką twierdząc, że wyrzuciłam z codziennej pielęgnacji wszystkie produkty zawierające ten składnik - nie, nie wyrzuciłam i nie zamierzam. Owszem, coraz bardziej przestawiam się na pielęgnację naturalną, ale kilka kosmetyków na tyle zyskało sobie moje uznanie, że nie odstawię ich bez względu na skład. Jeden z prezentowanych szamponów zalicza się właśnie do tej grupy - a który? A to się okaże później ;) Zdjęcia obu szamponów pochodzą ze strony sklepu kosmetykidabur.pl.
Jeśli ktoś z Was czytał wczorajszą notkę przerywnikową - to właśnie są owe "cuda i dzikie kaktusy", o których wspominał mój mąż :)


"Dziki kaktus" według producenta przeznaczony jest do mycia włosów osłabionych, łamliwych i skłonnych do wypadania. 

Ekstrakt z kaktusa ma odpowiadać za wzmocnienie włosów i dodanie im puszystości i objętości.
W składzie pojawia się też tajemnicza roślinka - ghergir - i niezależnie od tego, jak tłumaczy się jej nazwę na język polski, ma odżywiać i nawilżać włosy na całej ich długości.
A teraz uwaga, szampon znakomicie odstrasza wampiry, ponieważ kolejnym ekstraktem w nim zawartym jest... tak, czosnek! Oprócz walki z mitycznymi stworami, czosnek ma także wzmacniać cebulki i zapobiegać wypadaniu włosów.
Szczerze mówiąc trudno jest mi zauważyć różnicę w ilości wypadających włosów. Aktualnie jestem na etapie zapuszczania, a wiadomo - im są dłuższe, tym bardziej rzucają się w oczy, powiewając na szczotce. Mogę jednak powiedzieć, że szampon z kaktusem bardzo przyjemnie odświeża włosy, nie obciąża ich i świetnie zmywa oleje. Nie bez przyczyny w końcu wyprodukowała go jedna z wiodących na rynku olejów firm. Czosnku nie czuć w ogóle - zapach jest słodki i dosyć intensywny, jakby owocowy, chociaż nie porównam go do żadnego znanego aromatu - bo czy ktoś wie, jak naprawdę pachnie kaktus?

"Odświeżająca cytryna" to z kolei szampon przeciwłupieżowy. I od razu powiem, że zazwyczaj nie trzymam się ślepo zaleceń producentów i wcale nie uważam, żeby był to produkt tylko dla osób z tym problemem. Sama na szczęście z łupieżem nie mam do czynienia, a mimo to po cytrynowy szampon sięgam z dużą przyjemnością. 
Produkt zawiera również jogurt, który ma delikatnie oczyszczać, nawilżać i odżywiać włosy, oraz miętę, która w połączeniu z cytryną działa przyjemnie odświeżająco, bez efektu chłodzenia, którego niektórzy nie lubią (zwłaszcza w zimie).
Zapach tego szamponu jest bardzo specyficzny - dla mnie to kubek w kubek cytrynowe mleczko do czyszczenia znanej firmy :) Można go za to pokochać lub znienawidzić w zależności od swoich preferencji zapachowych. Ponieważ akurat zapach cytrynowych środków czystości jest jednym z moich ulubionych, zaprzyjaźniłam się z tym szamponem natychmiast.
Przyjaźń kwitnie nieustannie także dlatego, że szampon bardzo dobrze oczyszcza włosy ale ich nie wysusza, dodaje objętości i lekko unosi włosy u nasady, a to nie każdy potrafi.
Teraz możecie już zgadywać, który z tych dwóch produktów wolę. Podpowiedź: nie jest to pierwszy ;)
Reasumując - mimo, że niektórzy mogą nieprzychylnym okiem patrzeć na skład obu szamponów, to jednak warto się z nimi zapoznać zwłaszcza, kiedy olejuje się włosy, bo razem z olejami tworzą całkiem zgraną paczkę.


niedziela, 19 lutego 2012

Włochaty post - przerywnik, czyli męskie spojrzenie na pielęgnację włosów

Przed chwilą mój mąż wynurzył się z łazienki nieco oszołomiony:

On: Po dzisiejszej kąpieli mam dwa spostrzeżenia?
Ja: Jakie?
On: Po pierwsze, muszę się ostrzyc. Po drugie, muszę sobie kupić jakiś normalny szampon.
Ja (widząc oczyma duszy pełen asortyment łazienkowy): Szampon?!
On: No tak! Bo tam są same mydła, jakieś cuda, dzikie kaktusy i inne! Najnormalniejszy z tego wszystkiego był ten z propolisem opisany grażdanką, jak mi się udało to po rosyjsku rozszyfrować.
Ja: Wszystkich możesz używać, ale najbardziej będzie ci pasował Dabur z cytryną i jogurtem.
On (powątpiewająco): Mhm, a zmywać mam go pewnie jakimś olejkiem z chińskiego cytrynowca...

Iiii tam, faceci są dziwni :P

Włochaty post I - kosmetyki firmy Dabur

Od jakiegoś czasu w blogosferze panuje niezwykłe ożywienie w temacie pielęgnacji włosów. Gdzie nie spojrzeć, wszyscy nagle testują szampony, szczotki, oleje, odżywki, maski, farby itp. Nic dziwnego zatem, że ten "szał" dopadł i mnie :) Postanowiłam sprawdzić, jak olejowanie wpłynie na stan moich włosów, ale wybór olejów to wcale nie jest prosta sprawa. Ponieważ ostatnio są coraz bardziej popularne, rośnie ich asortyment w drogeriach internetowych i można dostać oczopląsu, zanim podejmie się decyzję.
Z pomocą przyszedł mi sklep Kosmetyki Dabur, przekazując do testów dwa olejki i dwa szampony. Wszystkie kosmetyki wyprodukowała indyjska firma Dabur, a wspomniany sklep jest ich wyłącznym dystrybutorem w Polsce. Ma to zresztą odzwierciedlenie w cenach produktów - porównałam ofertę Kosmetyków Dabur z innymi znanymi sklepami oferującymi kosmetyki ajuwerdyjskie i muszę powiedzieć, że różnice w cenach niektórych olejów sięgały od 2 do nawet 8 zł.
Formuła dzisiejszej i kolejnej notki będzie nieco odmienna od poprzednich, ponieważ chciałabym dokonać porównania produktów w parach, zaczynając od olejów.

Być może część z Was o nich już słyszała, bo to sztandarowe produkty firmy Dabur, a mianowicie olejki Amla oraz Vatika (zdjęcia produktów pochodzą ze strony sklepu).

Amla

Ma rzadką, lejącą konsystencję i bardzo ciemny, oliwkowo zielony kolor. Zapach jest wyjątkowo charakterystyczny, mocny, kadzidlany, ale jednocześnie z wybijającą świeżą, owocową nutą. Nie potrafię go porównać do niczego mi znanego. Jeśli jestem zmęczona i śpiąca, może być nieco drażniący.
Buteleczka jest wykonana z przezroczystego plastiku, dzięki temu widać, ile produktu w niej pozostało. Brakuje mi jakiegoś dozownika, ponieważ wylot butelki jest dosyć szeroki i trudno kontrolować ilość oleju wylewanego na rękę. Dwie łyżki wystarczą na dokładne pokrycie włosów sięgających za ramiona. Produkt stosunkowo szybko się wchłania. Włosy w dotyku są podobne jak po użyciu nafty kosmetycznej - jednocześnie tłustawe jak i dziwnie sypkie. Producent zaleca pozostawianie kosmetyku na włosach na co najmniej godzinę. Ja zazwyczaj nakładam go jakieś 2 - 3 godziny przed myciem, albo na noc, jeśli wiem, że rano zdążę umyć głowę.
Zmywanie oleju to sprawa bardzo indywidualna - podobno najlepsze są szampony bez SLS ale to już opinia z "włosowych" wątków na forach i blogach. Podobno szampony zawierające SLS niweczą działanie olejków, ale szczerze mówiąc, niczego takiego nie zauważyłam. Do zmywania używam zamiennie szamponów Dabur (o których później), szamponu propolisowego Babci Agafii, który nie zawiera żadnych sztucznych składników, albo mydeł do włosów z Lawendowej Farmy. Za każdym razem dwa mycia wystarczą, żeby olej zmyć całkowicie. Włosy stają się wygładzone, łatwiejsze do układania i bardziej błyszczące, ale zauważyłam, że przetłuszczają się stosunkowo szybko. Mogę się mylić, ale obstawiam, że to kwestia zawartości parafiny, występującej na pierwszym miejscu w składzie. Nie przepadam za tym składnikiem, ale ekstrakt z amli, czyli indyjskiego agrestu skutecznie przekonał mnie do tego olejku i na parafinę przymykam oko ;) Amla ma za zadanie wzmacniać, nawilżać i przyciemniać włosy i moim zdaniem sprawuje się dobrze, bo jakoś coraz bardziej lubię swoje włosy :)


Vatika


Po pierwsze, brawa za skład. Na czele listy widnieje olej kokosowy i ani śladu parafiny, chociaż uwaga - wyczytałam niedawno, że Vatika ma dwie wersje i w tej drugiej parafina jest obecna, chociaż obie mają bardzo podobny skład i działanie. Jeśli ktoś miał obie wersje to bardzo proszę o informację, czy to prawda.
Oprócz oleju kokosowego Vatika zawiera między innymi wyciągi z amli, henny i cytryny oraz olejek rozmarynowy, odpowiedzialny za wzmacnianie włosów i przeciwdziałanie wypadaniu. 
W temperaturze pokojowej produkt ma konsystencję stałą, co ma swoje dobre i złe strony - nie ma obaw, że wyleje nam się w transporcie, ale za to przed zastosowaniem trzeba butelkę chwilę podgrzać, np. wkładając do umywalki z ciepłą wodą. 
Zalecenia dotyczące stosowania są takie same jak w przypadku Amli i wszelkich innych olejów. Używanie Vatiki jest dla mnie wygodniejsze z powodu korka zatykającego ujście butelki - przed pierwszym użyciem należy go przekłuć, dzięki czemu robimy w korku otwór na tyle nieduży, że łatwo jest dozować kosmetyk i nic się nie marnuje. Buteleczka jest nieprzezroczysta i to chyba jedyny jej minus.
Zapach Vatiki jest niesamowicie apetyczny, przypomina świeże ciasteczka kokosowe z cytrynowym lukrem. Nie znika z włosów po zastosowaniu, więc uwaga, przez zmyciem oleju z głowy można się stać wściekle głodnym :) Zmywa się jeszcze lepiej niż Amla i nie obciąża włosów (to utwierdza mnie w przekonaniu, że u mnie za obciążanie odpowiada parafina). Włosy stają się grubsze, co dziwne, nie tylko wizualnie. Nawet zbierając je w kucyk mam wrażenie, że ich przybyło. 

Mój wybór? Ze względu na skład i zapach wolę Vatikę, ale niedawno wpadłam na pomysł, żeby Vatikę nakładać na włosy od nasady do połowy, a Amlę na pozostałą część, ze szczególnym uwzględnieniem końcówek. Dzięki temu końce włosów "szorujące" o ramiona i plecy są mniej narażone na łamanie, przesuszanie i rozdwajanie. U mnie taki mix sprawdza się świetnie, dlatego zachęcam do eksperymentowania i wyszukiwania takiego sposobu obchodzenia się z olejkami, jaki będzie dla Was odpowiedni. 
Jeszcze jedno - nakładam oleje na suche włosy, ale wiele dziewczyn woli olejować włosy zwilżone wodą. To także kwestia indywidualna. 
A Wy, jakie macie doświadczenia z używaniem tego typu kosmetyków?
Zapraszam jutro na drugą część włochatego posta ;) dotyczącą szamponów Dabur.

czwartek, 9 lutego 2012

Henna - naturalna koloryzacja

Dawniej koloryzowałam włosy różnymi specyfikami dla własnego widzimisię i z chęci zmian. Teraz robię to już raczej z konieczności, chociaż nie przekroczyłam trzydziestki. W moim przypadku sprawdziła się informacja, że pod wpływem stresu można lekko osiwieć w kilka dni (winowajcą był ordynator naszej porodówki i jego podejście do pacjentek). W każdym razie od tamtego czasu zaczęłam traktować farby i szampony koloryzujące jak wyższą konieczność, ale ponieważ wiele z nich niezbyt służy włosom, postanowiłam przerzucić się na koloryzację naturalną, czyli hennę. 
Z pomocą przyszedł mi sklep 100suplementów, który za pośrednictwem portalu Uroda i Zdrowie przekazał mi do testów naturalną farbę do włosów wyprodukowaną przez Eld - Kosmetykę Naturalną. 
Jedynym składnikiem tego produktu jest Ziele Lawsonii, czyli znana większości z Was przynajmniej ze słyszenia henna. Osobiście często spotykałam się z koloryzacją brwi i rzęs za pomocą henny. Używałam również szamponów i balsamów koloryzujących z dodatkiem tego składnika, jednak pierwszy raz miałam w rękach hennę w czystej postaci i nie byłam pewna, czy poradzę sobie z jej samodzielnym nakładaniem, ale uwierzcie - to nic trudnego. 
Kolor wyjściowy moich włosów to kasztanowy brąz - była to zresztą barwa nadana przez farbę chemiczną, ale ponieważ od farbowania upłynęły już prawie dwa miesiące, uznałam, że mogę już spokojnie zastosować farbę naturalną.
Wybrałam hennę pozwalającą na uzyskanie brązowo rudego odcienia, ponieważ zależało mi na naturalnym efekcie, odżywieniu włosów i nadaniu im nieco żywszej niż brąz barwy.
Proces przygotowania koloryzującej papki okazał się wyjątkowo prosty. Henna ma postać zielonkawego proszku, ale bez obaw - nie grozi Wam osiągnięcie efektu godnego Ani z Zielonego Wzgórza po pierwszym farbowaniu.
Wystarczy wymieszać proszek z wodą o temperaturze około 70 stopni Celsjusza. Papka powinna mieć konsystencję śmietany i trzeba pamiętać o dokładnym rozrobieniu wszystkich grudek - bez problemu rozciera się je łyżeczką. 
Następnie równomiernie nakładamy hennę na umyte i wypłukane włosy - najlepiej pomóc sobie grzebieniem o szeroko rozstawionych zębach. Pamiętajcie także o nasmarowaniu czoła, skroni i uszu kremem, tak jak w przypadku farby chemicznej. Dzięki temu unikniecie zafarbowania skóry. Oczywiście przydadzą się również foliowe lub lateksowe rękawiczki (lateksowe to koszt rzędu 50gr za parę w każdej aptece, a mogą posłużyć Wam kilka razy).
Głowę nakrywamy folią lub specjalnym czepkiem (w tej roli świetnie sprawdzają się jednorazowe reklamówki) i owijamy turbanem z ręcznika, by utrzymać ciepło i nie dopuścić do zaschnięcia papki. W zależności od pożądanej intensywności koloru, trzymamy hennę na włosach od pół godziny do dwóch. Ja odczekałam półtorej godziny, bo byłam już bardzo ciekawa efektu. 
Po upływie tego czasu spłukujemy głowę ciepłą wodą i, uwaga, myjemy szamponem. Tutaj tkwi główna różnica pomiędzy stosowaniem henny i farb chemicznych, po których nie używa się szamponu. Jeśli ktoś ma suche, puszące się włosy, może także zastosować odżywkę ułatwiającą rozczesanie ewentualnych kołtunów, ponieważ bezpośrednio po koloryzacji włosy sprawiają wrażenie nieco suchych i matowych. To wrażenie znika po wyschnięciu i porządnym rozczesaniu fryzury (dałam radę bez odżywki, przy pomocy szczotki Tangle Teezer). 
Po kolejnych myciach włosy zachowują się świetnie - sprawiają wrażenie mocniejszych zgodnie z obietnicą producenta, łatwo się układają, są błyszczące i po prostu wyglądają zdrowo. Od czasu koloryzacji zdążyłam umyć głowę już kilka razy i nie zauważyłam ani wypłukiwania barwy (nie spływa do wanny, nie pozostawia śladów na ręczniku), ani blaknięcia koloru na włosach. 
Otrzymałam efekt, na którym mi zależało - naturalny, bardziej ożywiony kolor bez niepotrzebnej chemii i dziwnych wynalazków oraz pokrycie siwych włosów - nadal są jaśniejsze od reszty, ale nie rzucają się w oczy. Jestem bardzo zadowolona również z łatwości stosowania tego produktu.
Ale to nie wszystko - otóż taką w stu procentach naturalną farbę można stosować dowolnie często. Można mieszać kolory i bawić się szukaniem najbardziej odpowiedniej dla siebie kompozycji. W ramach utrzymywania i wzmacniania efektu można nawet dodawać małe ilości proszku do szamponu podczas każdego mycia głowy. A cena? W sklepie 100suplementow.pl to 3,79 za torebkę, która spokojnie wystarcza na włosy sięgające do ramion. Nic, tylko farbować :)

poniedziałek, 6 lutego 2012

Blogbox - pudełko z niespodzianką :)

Dzisiaj dotarł do mnie Blogbox :) Jeśli ktoś jeszcze nie wie co to, informuję, że to pudełko niespodzianka, przygotowywana przez blogerkę dla innej blogerki, wybranej drogą losowania.

Moje pudełko przygotowywała Craving for beauty i trafiła w dziesiątkę kompletując jego zawartość. Jestem zachwycona, nie miałam okazji testować żadnego z tych kosmetyków, a o niektórych z nich w ogóle nie słyszałam. Zobaczcie same :)

Wszystko było zapakowane w torebkę z uśmiechniętym miśkiem - świetny, nie? :D


Najpierw dorwałam w swoje ręce liścik dołączony do prezentu, w którym znalazłam opis wszystkiego, co znalazło się w paczce. 



Zacznę od próbek, żeby stopniować napięcie ;) Znalazły się wśród nich: mleczko do ciała Biotherm, regenerator młodości Giorgio Armani i próbka perfum Isabelli Rosselini, Manifesto.


Na produkty Alterry już dawno ostrzyłam sobie zęby, ale wiecznie było mi nie po drodze do Rosmanna. Poza tym kojarzyłam tę firmę z olejkami do ciała i produktami do włosów i nie miałam pojęcia, że w jej ofercie można znaleźć też peelingi do ciała. Otrzymałam wersję figowo - żurawinową i uważam, że na opakowaniu powinien być wielki napis "NIE JEDZ TEGO", bo pachnie bardzo smakowicie :)

 Z lakierami Sally Hansen również nie miałam jeszcze do czynienia (testowałam tylko bazę i utrwalacz lakieru). Ten kolor nosi nazwę Silver Lining. W buteleczce jest srebrno szary i mieni się zielonkawymi drobinami. Bardzo fajny kolor na obecnie szalejące mrozy :)


Jako ostatni pokażę Wam produkt, który zaskoczył mnie najbardziej, bo nigdy nie słyszałam o firmie Bomb Cosmetics, która go wyprodukowała. Jest to naturalny krem do rąk na bazie masła shea, z ekstraktami z geranium i rozmarynu. Co ciekawe, jego zapach nie kojarzy mi się z żadną z tych roślin - jest słodki i delikatny, przypomina mi trochę którąś z owocowych musujących kulek do kąpieli ze Stendersa. Pierwsze wrażenia mam bardzo pozytywne i zaczynam jego intensywne testy :) Recenzja będzie za jakiś czas, jak już się z nim dobrze zapoznam.




Serdecznie dziękuję za tak przemyślaną niespodziankę - sprawiła mi dużo radości i od dzisiaj z pełnym przekonaniem mogę zachęcić osoby, które nie brały udziału w tej edycji zabawy, do dołączenia do niej w marcu. 

niedziela, 5 lutego 2012

Nitkowanie brwi

Mam dużą wadę wzroku i bardzo ciężko jest mi wyregulować sobie samodzielnie brwi. Bez okularów zrobiłabym sobie niezłego Picassa na twarzy, z kolei w okularach regulacja staje się wyjątkowo niewygodna. Powinnam chodzić w tym celu regularnie do kosmetyczki, ale jak sobie pomyślałam o tym umawianiu się na godziny (w moim mieście niestety jest za mało gabinetów, żeby sobie tak po prostu po drodze wstąpić do któregoś), o wychodzeniu z domu w taki mróz, tylko po to, żeby dać się oskubać, to mi się odechciało. Jakiś czas temu nauczyłam tej sztuki mojego męża. Obrobiłam swoje zdjęcie w programie graficznym, nadając brwiom odpowiedni kształt i pokazałam mu różnicę między zdjęciem przed i po. Poradził sobie bardzo dobrze i od tego czasu to on regularnie mi pomagał, ale dzisiaj wydarzył się przełom. Pierwszy raz w życiu bezproblemowo i szybko dałam sobie radę sama, dzięki metodzie nitkowania brwi, powszechnie stosowanej już od dawna w krajach arabskich.
Natknęłam się zupełnym przypadkiem na film na youtube, autorstwa Eily331, w którym bardzo przystępnie metoda ta jest pokazana:

Używamy w tym celu bawełnianej nici (która różni się od poliestrowych tym, że jest matowa). Odcinamy kawałek odpowiedniej długości, związujemy końce, żeby otrzymać pętelkę i dzięki ruchom dłoni tworzymy na środku pętelki coś w rodzaju sprężynki. Depilujemy pod włos, bo tylko wtedy nić łapie włoski. Ciężko to opisać i dlatego powyżej macie film instruktażowy. 
Długość nici każdy musi dobrać sobie indywidualnie - ja skracałam moją kilka razy i najlepszy okazał się kawałek, który po złożeniu na pół miał długość równą szerokości mojej twarzy, czyli sięgał od ucha, do ucha.
To świetna metoda dla krótkowidzów, ponieważ odpowiednio przyłożona nitka sama wyznacza linię depilacji i nie trzeba się martwić, że zniszczymy kształt brwi. O dziwo, jest to metoda wyjątkowo łatwa i stosunkowo mało bolesna - owszem, ból się pojawia, ale ponieważ wyrywamy kilka włosków na raz, całość trwa o wiele krócej, niż tradycyjna regulacja pęsetą. Udało mi się za pierwszym razem i jestem wniebowzięta, więc musiałam się natychmiast podzielić radością i przede wszystkim tym sprytnym sposobem :)