wtorek, 28 sierpnia 2012

Kolorowy kot w worku - kosmetyki Paese

Blogerki na pewno słyszały już o nowej akcji promocyjnej polskiego producenta kosmetyków kolorowych - Paese. A kto nie słyszał, tego informuję - firma proponuje nam dosyć ciekawą formę zakupów i zabawy w jednym.
Wpłacamy na konto 29zł, czekamy mniej więcej dobę na kuriera i cieszymy się testowaniem sześciu losowo wybranych kosmetyków.  W paczce można znaleźć pudry, róże, cienie, tusze, kredki, szminki, błyszczyki, lakiery - wszystko losowo.
Czy się opłaca? Myślę, że tak, ponieważ z lektury kilku blogów wiem, że kosmetyki w paczce mają zazwyczaj łączną wartość przekraczającą 90zł, a płacimy tylko za pakowanie i kuriera.
Być może część z Was zauważyła, że jeszcze kilka dni temu koszt takiej zabawy wynosił 22zł zamiast 29zł. Przypuszczam, że firma nie spodziewała się tak wielkiego "nalotu" chętnych do testowania i musiała się ratować trochę podnosząc cenę, ale nadal koszt wydaje mi się na tyle niski, że z ciekawości wzięłam udział. 
To całkiem fajna alternatywa dla wszystkich Glossy/Glam/Innych-Boxów, czyli prenumerat pudełek z mini produktami do testów. W Paese otrzymujemy 6 pełnowymiarowych (i z tego co piszą dziewczyny na blogach, pełnowartościowych i świeżych) kosmetyków.
Jeśli macie ochotę na przygarnięcie takiego kota w worku, wszystkie potrzebne informacje znajdziecie na bannerze.

sobota, 25 sierpnia 2012

Syis - Lawendowy miód do demakijażu


Dawno, dawno temu była sobie Bzeltynka, która myła twarz tylko żelem albo mydłem i szła spać. Ale na szczęście zmądrzała i zaczęła używać również kosmetyków do demakijażu :)
Większość produktów do mycia twarzy radzi sobie z makijażem wodoodpornym na tyle kiepsko, że po przemywaniu skóry płatkami nasączonymi tonikiem zawsze widać, jak wiele "kolorów" zostało jeszcze na twarzy. Dlatego w końcu przekonałam się do kosmetyków do demakijażu i po wykończeniu kolejnych butli płynów micelarnych i olejków znalazłam w sieci coś mocno nietypowego - lawendowy miód do demakijażu.
Otrzymałam od firmy Syis próbki tegoż produktu już dosyć dawno temu i zdążyłam się z miodem zaprzyjaźnić niczym Kubuś Puchatek, więc czas na recenzję.
fot. sklep.syis.pl

Z wyglądu miód przypomina bardzo gęsty żel o jasnym lawendowym kolorze. Nazwa jest jednak jak najbardziej trafiona, ponieważ w dotyku bez dodatku wody nieco się lepi i ciągnie. Według producenta "Cecha odróżniająca miód do demakijażu SYIS od tradycyjnych mleczek do demakijażu to niezwykła wydajność: 50ml miodu to około 300 ml mleczka do demakijażu!!!" i muszę ze zdziwieniem przyznać, że to prawda. Kilka saszetek, które otrzymałam do testów wystarczyły mi naprawdę na długi czas, bo każda saszetka to ilość produktu wystarczająca na jakieś 4 - 5 użyć w zależności od rodzaju nałożonego makijażu.
W kontakcie z wodą, czyli z wilgotną skórą, miód zmienia się w mleczko i w bardzo przyjemny sposób czyści skórę. Jego używanie porównałabym do metody OCM i masowania twarzy olejkami - kto stosował, ten wie, o czym mówię. Mleczko daje dobry poślizg dla dłoni, pozwala masować skórę w trakcie mycia i spłukuje się bez problemu, nie zostawiając tłustej warstwy (co przynajmniej dla mnie jest ważne, bo tłustości bardzo nie lubię).
Miód zawiera witaminę E i olej z pestek winogron, pozbawiony jest natomiast parabenów, a dzięki temu ładnie nawilża skórę i nie wysusza jak mydła, ani nie działa drażniąco jak żele z SLS.
Zapach jest bardzo lawendowy, intensywny i utrzymujący się na skórze. Miałam okazję porównać go z aromatem świeżej lawendy z ogródka moich Rodziców i, naprawdę - z zamkniętymi oczami nie sposób odróżnić, co jest miodem, a co kwiatkiem.
Nie jestem w stanie powiedzieć niczego na temat opakowania, ponieważ jak napisałam wyżej testowałam produkt w saszetkach, ale przy wysokiej jakości kosmetyku opakowanie to sprawa drugorzędna. 
Wiecie, co jeszcze jest fajne? To, że na tym przykładzie widać, że wreszcie i Polska zaczyna wypuszczać na rynek naprawdę dobre produkty bo jeszcze do niedawna miałam wrażenie, że wszystko co ma dobre, nieprzeładowane chemią składy, przyjeżdża do nas zza którejkolwiek granicy.

czwartek, 23 sierpnia 2012

Matujące trio Marizy

Dzięki współpracy z Klubem Mariza mam okazję wypróbować kosmetyki, które nie są normalnie dostępne w mojej okolicy. Nie spotkałam wcześniej konsultantów tej firmy i nie przeglądałam katalogów, ale od kilku miesięcy używam fioletowego cienia Marizy, więc byłam ciekawa, jak spiszą się inne produkty. 
Mamy lato, o dziwo gorące (30 stopniowe upały to dla mnie miła niespodzianka) i dlatego postawiłam przede wszystkim na kosmetyki matujące. 
Testuję od kilku tygodni cały komplet - krem matujący z białą herbatą, bazę pod makijaż oraz aksamitny fluid matująco kryjący. Wypróbowałam te produkty w przeróżnych kombinacjach, bo sprawdzają się równie dobrze stosowane wszystkie na raz, jak i oddzielnie, do spółki z kosmetykami innych firm.



1. Krem matujący z białą herbatą, do cery tłustej i mieszanej.
Według producenta dzięki wyciągowi z herbaty krem działa tonizująco, ściągająco, przeciwzapalnie i matująco. W składzie znajdziemy między innymi parafinę, która początkowo trochę mnie przestraszyła. Jakiś czas temu inny krem matujący zawierający ten składnik zrobił mi na twarzy przysłowiową jesień średniowiecza. Najwyraźniej jednak winę za tamte atrakcje ponosiło również obecne w składzie masło shea, bo tym razem nie dzieje się nic złego. Żadnych zmian skórnych, podrażnień, pryszczy itd. - po prostu absolutnie nic negatywnego się nie dzieje.
Krem zawiera również alkohol i parabeny, ale te ostatnie są stosunkowo nisko w składzie. Wysoko znajdziemy za to między innymi olej z awokado odpowiedzialny za nawilżenie skóry oraz łagodzący panthenol i alantoinę. 
Byłam pewna, że matowienie cery nie może iść w parze z nawilżaniem, ale niespodzianka - może. Nawet po umyciu twarzy mydłem, skóra po nałożeniu kremu nie jest ściągnięta, ale przyjemnie zmiękczona i nawilżona. 
Efekt matujący jest delikatny - nie spodziewajcie się sztucznego, płaskiego matu. Kosmetyk raczej sprawia, że makijaż dłużej wygląda świeżo i nawet jeśli pojawi się lekkie błyszczenie, nic nie spływa z twarzy ani się nie roluje. Nawet w tak ekstremalnych warunkach jak 35 stopni w cieniu.
Konsystencja kremu jest leciutka, zapach delikatny i przyjemny, ale nie kojarzy mi się z niczym - może dlatego, że nigdy nie piłam białej herbaty i nie wiem, jak powinna pachnieć :)
Jedyny minus to dla mnie opakowanie - wieczko kremu jest po prostu nakładane na słoiczek, a dopiero pod nim znajduje się biała nakrętka zabezpieczająca przed wylaniem - nie jest to zbyt wygodne rozwiązanie, chyba po prostu wyrzucę wieczko i pozostanę przy samej nakrętce.

2. Baza matująca
Nie używam podobnych kosmetyków na co dzień. Nie zachęca do tego mocno chemiczny skład, ale pewnie nie tylko ja uważam, że to kosmetyk na większe okazje. Poza próbkami bazy z Sephory (która po jednym użyciu pozatykała mi pory) to pierwsza baza, którą miałam okazję wypróbować w różnych warunkach.
Po pierwsze, nie zapycha, a to pierwsze kryterium które biorę pod uwagę oceniając, czy któryś produkt przypadnie mi do gustu.
Po drugie, ma prześliczne, eleganckie i wygodne opakowanie - w dodatku higieniczne, bo szklane. Dozownik z pompką jest ustawiony w sam raz, żeby wydobyć z opakowania ilość bazy, która pozwoli na pokrycie całej twarzy.
Po trzecie, wygładzenie! Skóra robi się bardzo, bardzo gładka, a w dotyku jakby satynowa albo przypudrowana jedwabiem. Baza wygładza do tego stopnia, że w trakcie robienia zdjęć musiałam bardzo uważać, żeby aparat nie wyśliznął mi się z rąk.
No i, po czwarte - mat. Tak jak w przypadku kremu nie jest to kredowy, sztuczny efekt, ale mat przywodzący na myśl po prostu świeżo umytą twarz. W dodatku utrzymuje się u mnie nawet przy takich upałach przez kilka godzin. Nawet godzinne zajęcia z jogi w najgorętszy dzień tego miesiąca nie zmusiły bazy do poddania się :) 

3. Aksamitny fluid matująco - kryjący.
To dla mnie zupełna nowość, bo nie używałam fluidów od ładnych kilku lat - naprawdę! Przestawiłam się dawno temu na podkłady mineralne, a mniej więcej rok temu na koreańskie BB kremy. Dlatego byłam trochę sceptycznie nastawiona. Minerały i bb kremy same (w granicach możliwości) dopasowują się odcieniem do karnacji. Z fluidem zawsze jest trudniej, można nie trafić we właściwy odcień. 
Mam kolor nr 13, naturalny i w opakowaniu wydawał mi się odrobinę za ciemny, ale okazało się, że radzi sobie z wtapianiem się wcale nie gorzej niż moje ulubione bb kremy. Same zobaczcie. Pierwsze zdjęcie przed rozsmarowaniem, drugie po. 


Fluid solo nie daje wyraźnego efektu matującego, przynajmniej na mojej mieszanej cerze ze strefą T bardzo skłonną do błyszczenia, ale w parze z kremem lub bazą radzi sobie dobrze i nie ściera się w ciągu dnia, nawet kiedy odruchowo podeprę policzek ręką. W czasie upałów jest mi w nim trochę "niewygodnie", czuję, że mam coś na twarzy ale myślę, że osoby, które stosują fluidy na co dzień i od dawna, nie będą miały takich odczuć. Najfajniejsze jest to, że ten podkład można spokojnie nakładać palcami, a jestem do takiej aplikacji przyzwyczajona. W czasie nakładania mam śmieszne wrażenie, jakby fluid zmieniał konsystencję na mocno wodnistą - rozprowadza się dzięki temu szybko i dokładnie, a odczucia są takie jak przy nakładaniu delikatnego kremu nawilżającego, a nie czegoś kryjącego. Po zakończeniu tego opakowania pewnie i tak wrócę do bb kremów, bo jestem do nich po prostu przywiązana, ale cieszę się, że miałam okazję wypróbować ten produkt na sobie. Odzyskałam wiarę, że nie zawsze z fluidem będę wyglądać jak woskowa lala w masce ;)

Reasumując - trio warte polecenia, produkty ładnie się uzupełniają, działają w zgodzie ze swoim przeznaczeniem i obietnicami producenta i nie robią mi żadnej krzywdy - czego chcieć więcej?

Ps. Ten sznurek na mojej ręce to makramowa bransoletka, którą uplotłam sobie kiedy mój sznurek z Lilou zakończył żywot. Jeśli znajdą się osoby zainteresowane taką techniką zaplatania sznurków, mogę zrobić mały instruktaż zdjęciowy i wrzucić na bloga - są chętne? Macie jakieś sugestie?

sobota, 18 sierpnia 2012

Męskim okiem - olejowanie oczu

Zmywałam makijaż i z gapiostwa przyłożyłam płatek kosmetyczny do powieki zanim płyn  zdążył się w płatek dobrze wchłonąć. Odrobina oleju wpłynęła pod powiekę. Nic nie szczypało, ale wzrok mi się na chwilę zamglił. Poskarżyłam się mężowi.

Ja: Mam olej w oku
On: Po co?
Ja: Jak to po co?
On: No po co sobie wlałaś?
Ja: Niechcący!
On: Aaa bo myślałem, że olejujesz oczy.
Ja: Co?!
On: No bo ostatnio olejowałaś włosy, teraz widziałem, że przeglądasz blogi i nagle mówisz, że masz olej w oku. Wybacz, ale to JEST podejrzane.

2w1 - płyn do demakijażu i odplamiacz dzieci ;)

Jakiś czas temu zarzuciłam stosowanie metody OCM - częściowo dlatego, że zabierała mi za dużo czasu, trochę dlatego, że musiałam przy niej najpierw przeczekiwać okres oczyszczania się cery i wysypu niespodzianek - ale głównie dlatego, że lubię testować nowe rzeczy i nowe sposoby; nie lubię rutyny.
Niedawno w czasie zakupów zauważyłam kilka różnych płynów dwufazowych, chyba z Bielendy. Zniechęciło mnie to, że wszystkie były tylko do oczu, a szukałam czegoś, czego mogłabym używać do całej twarzy, z okolicami oczu włącznie. 
Wtedy przypomniałam sobie o reszcie mojej mieszanki do OCM i postanowiłam ją wykorzystać, żeby samodzielnie zrobić sobie płyn dwufazowy, bo jest to jeden z najłatwiejszych do sporządzenia w warunkach domowych kosmetyków.
Mieszanki olejowej miałam nieco mniej, niż pół buteleczki. Jej skład to 20% oleju rycynowego i po 40% oleju z orzechów włoskich oraz pomarańczowo brzozowego olejku  Alterry, dostępnego w Rossmannach. Buteleczkę dopełniłam wodą destylowaną - i gotowe! Szybko, prawda? :) 
Faza wodna i olejowa są rozdzielone jak w każdym normalnym płynie dwufazowym - przed wylaniem mikstury na płatek kosmetyczny wystarczy mocno wstrząsnąć butelką.
Makijaż zmywa się bez problemu, także ten wodoodporny. Co najważniejsze, płyn nie podrażnia oczu i nie szczypie.
Wypróbowałam go też na mojej 2,5 rocznej córeczce, która dorwała gdzieś żelowy długopis i udając, że jest bardzo zajęta rysowaniem kredkami, zdążyła sobie "podpisać" obie ręce. Ślady długopisu zeszły błyskawicznie i bez tarcia skóry, więc polecam ten sposób zwłaszcza mamom, których pociechy będą we wrześniu rozpoczynać naukę pisania ;)
Szczerze mówiąc nie mam ochoty kupować już gotowych płynów, skoro mogę sobie taki wyprodukować w dowolnej ilości i w naprawdę dobrym składzie. Spróbujecie?

wtorek, 14 sierpnia 2012

Co mam, to dam - domowe czyściki do twarzy a'la LUSH

Dzisiaj skrótowo, bo to raczej post z serii "pomysł na" niż długa relacja z opisem efektów.
Wczoraj przeczytałam na blogu Aliny Rose  świetny przepis - wskazówkę, jak domowym sposobem zrobić sobie pastę do oczyszczania twarzy podobną do Angels on Bare Skin firmy LUSH.
Dla niezorientowanych - pasty czyszczące to coś o konsystencji surowego kruchego ciasta, mokrego piasku albo gliny, co po dodaniu odrobiny wody i wymieszaniu na dłoni zamienia się w pastę do czyszczenia i peelingowania twarzy. 
Miałam okazję wypróbować kilka różnych past LUSHa, obecnie używam też Plastelinki Ufoludka z Lawendowej Farmy i w przypadku ich wszystkich byłam i jestem bardzo zadowolona, ale pomysł Aliny mnie zachwycił. 
Zabawa w robienie swojej pasty jest naprawdę przednia, przy tym koszt wytworzenia naprawdę niewielki i warto spróbować chociaż raz. 
Bazą są sproszkowane migdały i to może być największy problem, bo nie każdy ma dostęp do maszynki do orzechów, która pomoże je zmielić na proszek. Widziałam na allegro takie młynki do orzechów za 20 - 30 zł. Ja maszynkę pożyczyłam od Mamy (grunt, to wiedzieć, do kogo zadzwonić ;) pozdrawiam Mamę :D ) a pokruszone migdały później dodatkowo ucierałam w moździerzu aż stały się podobne do mokrego piasku.
Wybaczcie brak zdjęć - robiłam to na szybko - zdjęcia będą jak już przez jakiś czas potestuję pastę, która mi wyszła i ocenię, czy dobrałam prawidłowy skład.
Oprócz garstki migdałów wykorzystałam po 3 łyżeczki suszonej szałwii i pokrzywy, 2 łyżeczki kaolinu, po kilka kropel konserwantu i mleczka pszczelego w glicerynie, kilkanaście kropel ulubionego maceratu marchewkowego, 20 kropel olejku z drzewa herbacianego oraz odrobinę przegotowanej wody, żeby całość dała się po ucieraniu zagnieść w kulkę jak ciasto. Na koniec dorzuciłam łyżeczkę peelingu z pestek truskawki dla mocniejszego złuszczania martwego naskórka.
Zasada jest taka - najpierw dokładnie ucieramy wszystkie suche składniki, potem po trochu dodajemy płyny. Można użyć ulubionego oleju, wody termalnej, hydrolatów, maceratów, olejków eterycznych - w przypadku tych ostatnich pamiętajcie o sprawdzeniu na opakowaniu, czy dany olejek nadaje się do kontaktu ze skórą. Wśród suchych składników oprócz migdałowej bazy mogą się znaleźć dowolne glinki, suszone zioła, nawet mak, mielone otręby czy mączka ryżowa. Ogólnie mamy tu pełną dowolność i stąd właśnie tytuł postu. 
Macie ochotę spróbować? A może wymyśliłyście już własny przepis na taką pastę i zechcecie się nim podzielić w komentarzach?

sobota, 11 sierpnia 2012

Śmierdzący eksperyment - post dla osób o mocnych żołądkach ;)

Miałam ochotę obejrzeć dzisiaj jakiś film i przypadkiem trafiłam na stronę vod.pl, a tam do działu dokumentalnego. Moją uwagę przykuł tytuł "Jak bardzo można być brudnym" i odważyłam się ten dokument obejrzeć.
Krótkie streszczenie: "Nicki Taylor, matka trojga dzieci, decyduje się na karkołomny eksperyment. Chcąc sprawdzić czy rację mają niektórzy lekarze i specjaliści twierdzący, że w kosmetykach znajdują się substancje mogące szkodzić zdrowiu, postanawia przez miesiąc z nich nie korzystać i się nie myć. No bo co złego może się bez nich wydarzyć?"

Ciekawie było zweryfikować swoją wiedzę na temat ogólnej higieny i kosmetyków i obejrzeć wyniki tego eksperymentu. Podaję link do filmu, ale uprzedzam - nie jedzcie nic w trakcie i nie otwierajcie tego,  jeśli macie słabe żołądki - za efekty nie odpowiadam ;) Film zawiera kilka mocno niesmacznych scen, sugestywne opisy zapachów i ogólnie nie ogląda się go łatwo i przyjemnie, ale z drugiej strony jest ciekawy bo to chyba pierwszy taki eksperyment na świecie.

Jestem bardzo ciekawa ile osób zdecyduje się zaryzykować i podzieli się swoimi opiniami. Moje trzy główne wnioski to:
1. Firmy kosmetyczne NIGDY nie powiedzą nam całej prawdy na temat chemicznych środków.
2. Odbieranie zapachów to sprawa jeszcze bardziej indywidualna, niż nam się wydaje.
3. Kobiety brudzą się o wiele bardziej, niż mężczyźni :/

Miłego odbioru :P

Zerowe efekty - żelatynowy laminat do włosów

Przyznaję się bez bicia, w kwestii nowinek zdarza mi się iść jak przysłowiowa owieczka za stadem ;) Od paru dni na blogach panuje nowy szał, mianowicie żelatynowe laminowanie włosów. Wszystkie blogerki już na pewno wiedzą, o co chodzi, ale garść informacji dla czytelników spoza tego grona.
Laminowanie żelatyną to z założenia szybka, łatwa i efektywna metoda zamykania łusek włosów, a co za tym idzie, wygładzania włosów, przy użyciu taniego i powszechnie dostępnego środka spożywczego, jakim jest żelatyna.
Laminat przygotowuje się i stosuje bardzo łatwo i szybko. Łyżkę żelatyny zalewamy dwiema - trzema łyżkami gorącej wody i mieszamy do całkowitego rozpuszczenia. W czasie, kiedy mikstura stygnie, należy umyć włosy i osuszyć lekko ręcznikiem. Do żelatynowego żelu dodajemy pół łyżki dowolnej odżywki lub maski do włosów, dzięki której łatwiej będzie nałożyć papkę na włosy. Przykrywamy foliowym czepkiem i turbanem z ręcznika na 45 minut, potem bardzo dokładnie spłukujemy letnią lub chłodną wodą. I tyle.
"I tyle" także w kwestii efektów, niestety. Przyznam się, że byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tej metody po przeczytaniu recenzji kilku zachwyconych blogerek, ale niestety - u mnie efekt zerowy.
Przed myciem nałożyłam na suche włosy olej, Amlę. Pierwsze mycie mydłem do włosów z Lawendowej Farmy, drugie mycie szamponem cedrowym Babci Agafii (bez silikonów, parabenów, SLS itd). Bardzo często stosuję takie podwójne mycie, ponieważ delikatny szampon usuwa osad z mydła równie dobrze, jak kwaśne płukanki.
Po myciu nałożyłam żelatynę wymieszaną z trzyminutową odżywką Fructis, bez silikonów. Odczekałam przepisowe 45 minut w turbanie, spłukałam najdokładniej, jak się dało i się zdziwiłam. Moje włosy po takim zabiegu są w identycznym stanie jak i bez niego, szkoda :( Myślę, że może dzięki częstemu stosowaniu olei, koloryzacji henną i kwaśnym płukankom moje włosy są w na tyle dobrym stanie, że inne naturalne metody już nie mają szans zadziałać i dla większego wygładzenia musiałabym użyć silikonów, na co nie mam najmniejszej ochoty. Możliwe, że ta metoda daje tym wyraźniejszy efekt, im bardziej plączące się i kapryśne są włosy osoby, która ją zastosuje. Ale jeszcze bardziej prawdopodobne jest to, że wygładzenie, które dziewczyny tak chwalą to w ogóle nie jest efekt żelatyny, tylko długotrwałego działania odżywki w cieple. Przecież zazwyczaj nakładamy odżywkę w lub po kąpieli, na 3 - 10 minut, a tu aż 45 i to pod przykryciem. 
Jeśli macie jakieś swoje spostrzeżenia co do tej metody, chętnie poczytam. Na razie jestem rozczarowana i nie mam ochoty wypróbowywać jej drugi raz.

środa, 8 sierpnia 2012

OStrożnie z żelem!

OStrożnie bo grozi Wam OStre uzależnienie jeśli zainspirowane/ni tą notką podążycie do Rossmanna albo Reala. Tam właśnie kupić można żele Original Source, w skrócie OS.
Dawno temu natknęłam się na opis jednego z nich na jakimś blogu i najpierw pomyślałam, że trochę drogo. Potem natrafiłam na promocję, w której cena została obniżona z 8.99 na 6.99, a dodatkowo drugi żel dodawano gratis. No i się zaczęło...
Zanim przeczytacie dalszy ciąg i zanim przedstawię kilku moich ulubieńców, chciałabym Was uspokoić - 8,99 za 250ml to wcale nie jest wysoka cena, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że żele pienią się jak wściekłe, zwłaszcza na gąbce i dosłownie kilka kropel wystarczy na wyszorowanie całego ciała. Dodatkowo  w każdej butelce zamknięte są ekstrakty i soki z owoców, ziół itp, co moim zdaniem stawia OS na równi z żelami LUSHa, na które do niedawna panował szał na wizażu i polskich blogach kosmetycznych. A, że cena OS jest zdecydowanie przyjemniejsza od ceny LUSHa, warto wypróbować chociaż jeden wariant i samemu zdecydować, czy się je pokocha, czy znienawidzi. Taki tekst odnajdziecie zresztą na nalepce każdej z butelek - pokochasz, lub znienawidzisz - tu nie ma miejsca na obojętność.
Po takim wstępie możecie się już domyślać, że jestem OSoholiczką, która nie wybiera się na żaden odwyk ;) 
Zacznę od zapachu, którego niestety nie ma już na rynku. Co jakiś czas następuje "zmiana warty", kilka żeli wypada z oferty, a zastępuje je coś nowego, pojawiają się także sezonowe limitowanki. Ma to wiele dobrych stron, ale akurat za tym konkretnym będę bardzo mocno tęsknić - zostało mi go w butelce dosłownie tyle, co na jedno użycie i jakoś nie mogę się na to zdecydować :)

Eukaliptus i bazylia - niesamowicie świeże połączenie, orzeźwiające, z delikatną ziołową nutą. Sam żel ma kolor zgniłej zieleni, co nieodmiennie kojarzy mi się ze Shrekiem ale śmiem przypuszczać, że Shrekowe bagno nie pachniało tak ładnie ;)
fot. stylistka.pl

Pomarańcza i imbir - żel w żywym, pomarańczowym kolorze, o pomarańczowo korzennym aromacie. Kojarzy mi się trochę świątecznie, co nie przeszkadzało mi go używać i wiosną :) Coś dla wielbicieli cytrusów i słodyczy

fot. stylistka.pl

Smoczy owoc (pitaja) z pieprzowcem (papryką) - rozgrzewający żel o nietypowym zapachu. Jest słodki i ostry równocześnie - coś jak prawdziwa kobieta :P

fot. stylistka.pl

Cytryna i drzewo herbaciane - idealnie oddany zapach świeżo startej skórki cytrynowej, dodatkowo "ochłodzony" aromatem drzewa herbacianego. Każda butelka tego żelu zawiera to, co najlepsze z 10 prawdziwych cytryn.

fot: stylistka.pl


Czekolada z pomarańczą - absolutnie nie dla odchudzających się! Nie zliczę, ile razy po kąpieli z tym żelem czułam wprost gigantyczną chęć sięgnięcia po delicje. Żaden inny kosmetyk nie przypominał mi delicjowego zapachu tak bardzo, jak ten.

fot. rossnet.pl

To tylko kilka wariantów serii "codziennej". Chociaż może powinnam powiedzieć, że :"niecodziennej", bo czego jak czego, ale codzienności i nudy firmie OS zarzucić nie można. Nie bez powodu hasłem naczelnym reklamującym żele są słowa "nie zawiera rutyny". Na sklepowych półkach znajdziecie jeszcze mango i makadamię, maliny, miętę z czekoladą, miętę z trawą cytrynową, limonkę... Nawet nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich :)
Żeby swą nierutynowość pokazać jeszcze bardziej, pojawiają się także limitowanki. Tego lata jest to żel Spearmint, pachnący mocno miętową gumą do żucia, oraz British Strawberry - wersja, która moim zdaniem pachnie jak bardzo mocno truskawkowy cukierek i jest kapitalna. 

fot. barwy-wojenne.blogspot.com
Na koniec dodam, że butelki nadają się do recyklingu i wszystkie poza limitowankami mają praktyczny silikonowy zaworek, dzięki któremu żel się nie wylewa nawet stojąc "na głowie".
Co o nich myślicie? Który zapach przemawia do Was najbardziej?