wtorek, 31 stycznia 2012

"Trzy kolory - fiolet", czyli cień Mariza w akcji

Jakoś tak się ostatnio składa, że w mojej szafie przybywa fioletowych ubrań. Nie wiem, mnożą się tam same, czy co? ;) A ponieważ lubię dobierać kolorystykę makijażu do ubioru, z zapałem zabrałam się do testów cienia firmy Mariza, otrzymanego od portalu Uroda i Zdrowie.
W moje ręce wpadł cień matowy, w kolorze, który producent nazwał wrzosem. Nazwa moim zdaniem nieszczególnie trafiona - bardziej przypomina mi jasny bakłażan, albo śliwkę, ale może zostańmy po prostu przy "fiolecie", bez wdawania się w botaniczne porównania.
Produkt zamknięty jest w okrągłym pudełeczku z szybką, przez którą dobrze widać kolor. Dla mnie to plus, bo bardzo nie lubię opakowań, przez które niczego nie widać. To pudełko bardzo mi się podoba - jest poręczne i wytrzymałe. Zdążyłam sprawdzić, co się z nim dzieje po niespodziewanym kontakcie z podłogą - na szczęście nic :)
Cień jest bardzo miękki i trzeba uważać przy jego aplikacji. Byłam przyzwyczajona do dosyć mocnego naciskania pędzelkiem na moje pozostałe cienie prasowane, a w przypadku tego produktu okazało się, że wystarczy lekkie muśnięcie, jeśli nie chcemy mieć na pędzelku grubej i osypującej się warstwy. Zauważyłam też, że cień lepiej "dogaduje się" z aplikatorami z gąbki, niż z włosia i mniej się wtedy osypuje. 
Możemy nakładać go na różne sposoby. Na sucho jest bladym fioletem przechodzącym w róż. Na bazie staje się o wiele ciemniejszy i wyraźnie widoczne są migoczące drobinki, natomiast nakładanie na mokro pozwala uzyskać intensywną barwę i matowe wykończenie. Co dziwne, taki efekt cień daje tylko na mojej ręce. Na powiekach uparcie jaśnieje, niezależnie od ilości bazy i sposobu nakładania. Dzięki temu nadaje się do prostego, dziennego makijażu, ale osoby oczekujące mocnego podkreślenia oka mogą nie być zadowolone. 
Na zdjęciach cień świeżo po nałożeniu, z bazą, w wewnętrznych kącikach roztarty beżem. Zewnętrzne kąciki malowałam wyłącznie cieniem Mariza i, jak widać, mimo użycia bazy na powiekach pozostaje dosyć jasny.
Trwałość bez bazy sięga u mnie pięciu godzin. Cień nie wałkuje się, ale po pewnym czasie zaczyna coraz bardziej blednąć i staje się praktycznie niewidoczny. Na bazie trwałość przedłuża się znacznie i efekt utrzymuje się nawet 10 godzin, nie wymaga więc poprawek w ciągu dnia. Największym plusem tego produktu jest dla mnie łatwość rozcierania go z innymi kolorami cieni, zarówno prasowanych, jak i sypkich, mineralnych. Poza tym receptura opiera się na naturalnych pigmentach, bez dodatku parabenów, co jest bardzo istotne dla osób z wrażliwymi oczami. 
Jeśli szukacie produktu o przyjemnym składzie i w dobrej cenie (13,90zł) do dziennego makijażu, będziecie zadowolone. Jeśli szukacie czegoś mrrrrocznego, raczej musicie szukać dalej.


poniedziałek, 30 stycznia 2012

Buyincoins i paletka do konturowania

Jakiś czas temu pisałam o zakupach w Hongkongu. Jestem mile zaskoczona, bo paletka pudrów do konturowania twarzy dotarła po dwóch tygodniach, co jak na Hongkong jest wręcz niesamowitym wynikiem. Kupiłam ją w sklepie Byincoins, i mogę go z czystym sumieniem polecić. Darmowa wysyłka, świetne ceny i pancerne opakowanie, które zobaczycie poniżej. Niestety strona sklepu często nie działa - przypuszczam, że to dlatego, że bardzo wiele osób robi tam zakupy i po prostu nie wytrzymuje oblężenia (naprawdę, a nie jak strony naszego rządu i premiera kilka dni temu ;) ). Warto jednak się zawziąć i próbować wejść na stronę do skutku - osobiście jestem bardzo zadowolona.
Przesyłka została zapakowana tak, że wybałuszałam oczy. Nigdy żaden polski sprzedawca tak się nie postarał - zresztą, zobaczcie same.

Najpierw mamy foliową "kopertę" z odpowiednim znaczkiem ostrzegawczym.


W środku kieszonka z folii bąbelkowej,


a w kieszonce dwie warstwy styropianu.


Po zdjęciu styropianu widzimy kolejną kieszonkę z bąbelków, 


a w niej proste, czarne pudełko z pudrami. A co w środku pudełka? Nie zgadniecie ;) Kolejny kawałek bąbelków i dodatkowo sztywna, gruba folia, zabezpieczająca pudry przed porysowaniem.


Pudry są matowe, dosyć miękkie - łatwo nabrać je na pędzel i dowolnie rozetrzeć. Oczywiście można mieszać ze sobą kolory, co jest dodatkowym plusem. Skład także jest bardzo przyjemny: Talcum Powder, Kaolin, Mica Powder, Magnesium Stearate, Titanium White Powder,Colorant and Pearl Lustre Pigment. Średnica każdego krążka to 6cm z małym hakiem, są więc całkiem spore.


Tak wyglądają nakładane cienką warstwą bez rozcierania.


A tu moja próba konturowania. Uprzejmie proszę o nieprzerażanie się :) Fryzura pozostawia wiele do życzenia, bo odgarnęłam włosy, żeby odkryć "podkolorowane" czoło - poza tym ostatnio zapuszczam włosy i moja ex-grzywka robi, co chce. Na żywo różnica jest jeszcze bardziej widoczna, ale wydaje mi się, że nawet na zdjęciach nieźle ją widać. Skóra nabiera zdrowszej kolorystyki, a jednocześnie pudry nie dają efektu rosyjskiej matrioszki. Użyłam pierwszego z dolnego rzędu jako rozświetlacza, drugiego dolnego zamiast różu, a trzeciego z góry jako bronzera. Taka paletka to bardzo miła alternatywa dla wszystkich pojedynczych kosmetyków do konturowania, bo w niskiej cenie (zapłaciłam 32zł) dostajemy naprawdę dobry produkt. A może któraś z Was robiła już zakupy w tym sklepie i chce się podzielić wrażeniami?



środa, 25 stycznia 2012

Bonder Orly - baza pod lakier

Od kilku miesięcy tak przyzwyczaiłam się do malowania paznokci lakierami w wyrazistych barwach, że bardzo rzadko używam moich ulubionych kiedyś beżów i róży. Kolorowe paznokcie pozwalają na podkreślenie charakteru stroju, stanowią coś w rodzaju detalu, szczegółu, zamykającego całość. Kolory poprawiają humor i lubię mieć przy sobie coś, na co mogę zerknąć kiedy za oknem znowu zaczyna się pośniegowa plucha. Niestety, kolorowe lakiery mają też wady - po pierwsze każdy odprysk czy wytarcie lakieru tym bardziej rzuca się w oczy, im bardziej intensywnej barwy użyjemy. A po drugie niestety często strasznie farbują i zażółcają płytkę paznokcia. Dlatego nie wyobrażam sobie manicure bez bazy pod lakier. Moja poprzednia faworytka, Sally Hansen, jest już na wykończeniu, dlatego z entuzjazmem rozpoczęłam testy preparatu Bonder firmy Orly, udostępnionego mi przez portal Uroda i Zdrowie
Produkt zamknięty jest w smukłej buteleczce z matowego szkła. Na zakrętce możecie zauważyć kropeczki - wgłębienia. Taka faktura i zwężenie pośrodku zakrętki sprawiają, że bardzo wygodnie trzyma się ją podczas malowania. Pędzelek jest wyjątkowo długi. Początkowo myślałam, że będzie to utrudniało aplikację, ale okazuje się, że operuje się nim bardzo wygodnie i szybko (może nawet ZA szybko, o czym za chwilę). Dzięki swojej długości pędzelek sięga aż do dna zakręconej buteleczki. Jest to dla mnie bardzo ważne, bo w mojej poprzednio używanej bazie odległość między końcem aplikatora a dnem buteleczki wynosiła około 0,5 cm, co bardzo utrudniało wykorzystanie produktu do końca. Myślę, że w przypadku Bondera nie będzie takiego problemu, ale nieprędko się o tym przekonam, bo zapowiada się on na bardzo wydajnego zawodnika :) Po dwukrotnym pomalowaniu wszystkich paznokci nie zauważyłam żadnego ubytku w butelce.
Jak już mówiłam, aplikacja jest bardzo wygodna, ale przekonałam się, że lepiej nakładać preparat w miarę powoli. Kiedy manewrowałam pędzelkiem za szybko, przy wysychaniu pojawiały się małe pęcherzyki powietrza. Przy wolniejszym nakładaniu nic takiego się nie dzieje. Bonder pokrywa płytkę bardzo równomiernie, nie rozlewa się na skórki i co najważniejsze - nie śmierdzi! Owszem, ma taki lakieropodobny zapaszek, ale na tyle delikatny, że musiałabym wsadzić nos w butelkę, żeby odczuć jakiś większy dyskomfort. Schnie całkiem szybko, chociaż można początkowo mieć inne wrażenie, bo po zaschnięciu tworzy coś w rodzaju gumowanej powłoczki. Nie jest ona w dotyku idealnie gładka, a paznokcie wyglądają jak posmarowane olejkiem. Taka forma produktu ma zapewnić lepsze przyleganie lakieru i rzeczywiście tak się dzieje. Pomalowałam paznokcie jednym z moich absolutnie najmniej ulubionych lakierów i Bonder rzeczywiście przedłużył jego trwałość i to dwukrotnie! Zazwyczaj po trzech dniach pojawiały się odpryski, tym razem zauważyłam tylko wytarcie lakieru na końcówkach paznokci po sześciu dniach. Przede wszystkim jednak preparat Orly nie dopuścił do zafarbowania płytki paznokci, co zawsze miało miejsce w przypadku używania przeze mnie tego konkretnego lakieru. Jestem bardzo zadowolona i idę sobie zrobić nowy manicure, oczywiście zaczynając od bazy :)
Bonder można kupić na stronie www.orlybeauty.pl

wtorek, 24 stycznia 2012

Blogbox, czyli blogerska inicjatywa pudełkowa

Blogowo - kosmetyczny świat oszalał na punkcie pudełek niespodzianek, czyli tak zwanych boxów. Blogerki spoza granic Polski mogą wybierać między kilkoma rodzajami pudełek, natomiast u nas pojawił się do tej pory tylko Kissbox - inicjatywa ciekawa, bo za opłatę w wysokości 25zł dostajemy pudełko zawierające pełnowymiarowe kosmetyki i próbki kosmetyków do testów. Wszystko pięknie, tylko realizacja trochę kuleje. Nie zamawiałam Kissboxów, ale z relacji kilku blogerek wiem, że zawartość pierwszego była niespecjalnie atrakcyjna. Przy drugim były problemy z zapisaniem się, a teraz już któryś raz przesuwany jest termin zapisów na trzecie pudełko.
Dlatego blogerki znużone czekaniem na rozwój sytuacji postanowiły wziąć sprawę w swoje ręce i tak powstał projekt Blogboxa :) Blogbox ma zawierać 3 pełnowymiarowe kosmetyki i dwie próbki, zamykać się w kwocie 40 zł i nie ma ilościowych ograniczeń - dostanie go każda osoba posiadająca bloga, która zechce włączyć się do zabawy, ponieważ każda z osób biorących udział w zabawie samodzielnie stworzy paczkę dla osoby wskazanej przez organizatorki i sama zostanie komuś wskazana. Więcej informacji znajdziecie na blogu Obsession, głównej organizatorki projektu. Bierzecie udział?

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Maski algowe typu peel - off

Jakiś czas temu opisywałam działanie korundu kosmetycznego. Ponieważ zdania nie zmieniłam i od tamtej pory jest to mój zdecydowany faworyt spośród wszystkich moich kosmetyków, miałam wielką ochotę przetestować inne produkty firmy JS Beaute i sprawdzić, czy zachwycą mnie równie mocno. Mój wybór padł na francuską glinkę zieloną, maseczki algowe typu peel off - rozjaśniającą, ujędrniającą, z alg różowych z acerolą i witaminą C oraz algi pod oczy.
Glinkę zieloną pewnie każda z Was zna i wiem, że większość bardzo sobie chwali jej działanie. Nie jestem tu wyjątkiem Uwielbiam jej właściwości tonizująco - matujące, efekt odświeżenia i rozświetlenia cery, a przede wszystkim zdolność do zmniejszania porów. Glinka ta ma postać bardzo drobnego proszku, dobrze i szybko się miesza i jestem z niej bardzo zadowolona.
Chciałabym się jednak skupić na opisaniu masek algowych, z którymi miałam do czynienia po raz pierwszy. Maskę otrzymujemy w postaci proszku przypominającego wyglądem glinkę, jednak bardzo odmiennego pod względem sposobu stosowania.

Łyżeczkę lub dwie wsypujemy do szklanego lub plastikowego naczynia. Im grubszą warstwę maski nałożymy na twarz, tym łatwiej będzie ją po zastygnięciu zdjąć.


 Dodajemy po trosze wody. Najlepsza będzie ostudzona przegotowana kranówka. Nigdy nie używa się do alg wody mineralnej, ponieważ jest ona już na tyle nasycona składnikami mineralnymi, że może utrudnić działanie alg, przez hamowanie wydzielania się składników zawartych w masce.


Po wymieszaniu maseczka powinna mieć konsystencję gęstego ciasta naleśnikowego.


Po nałożeniu na skórę maseczka przez jakiś czas ma formę żelu, jest wilgotna i błyszcząca.


Po 10 - 15 minutach maska wysycha i tężeje coraz bardziej, zmieniając konsystencję na "gumową". Można to poznać po tym, że staje się bardziej matowa, a w miejscach, gdzie nałożymy zbyt cienką warstwę, jaśnieje i zaczyna się kruszyć jak glinka.


Wtedy powoli zdejmujemy maskę. Przyznam się, że nigdy nie udało mi się ściągnąć jej idealnie, w jednym kawałku, ale to kwestia mojej oszczędności :) Niezależnie od ilości nakładanego produktu ma on takie samo działanie, różni się tylko stopniem trudności w zdejmowaniu. Resztki maski można bez problemu zmyć z twarzy wodą, ewentualnie wspomagając się wacikiem kosmetycznym.


Wszystkie trzy maski stosuję z jednakowym upodobaniem:
- ujędrniająca (zielona) - rzeczywiście najbardziej napina skórę i jest moją faworytką, kiedy w perspektywie mam jakieś wyjście i chcę, żeby makijaż wyglądał idealnie
- rozjaśniająca (biała) - nie zauważyłam działania rozjaśniającego, ale nie mam piegów, a na przebarwienia stale używam korundu, niemniej jednak lubię ją za efekt łagodzenia podrażnień i za relaksowanie cery
- z acerolą i witaminą C (różowa) - jej ubywa mi najszybciej, ponieważ jest łagodna, dobra do częstego stosowania, a przy tym świetnie odświeża cerę i sprawia, że przestaję wyglądać na zmęczoną. Przypisuję ten efekt zawartości witaminy C

Szczerze mówiąc gdybym musiała wybrać tylko jedną z nich, pewnie byłaby to trzecia, z acerolą, ale pozostałych dwóch szybko zaczęłoby mi brakować.

Ostatnim używanym przeze mnie produktem z algowej serii jest maska pod oczy, która również ma postać proszku do wymieszania z wodą. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy przeczytałam w instrukcji, że takie algowe błotko nakłada się nie tylko pod oczy, ale także na powieki. Uczciwie przyznaję, że zbierałam się do tego jakiś czas, bo bałam się, że papka wpłynie mi do oczu. Nie potrafiłam sobie także wyobrazić całkowitego zaklejenia powiek i późniejszego zdejmowania maski. Na szczęście okazało się, że nie ma się czego bać. Żelek jest na tyle gęsty, że spływa najwyżej na policzki i nie ma szans wpłynąć do zamkniętych oczu. Najlepiej jest poczekać na zastygnięcie maski w pozycji leżącej, żeby nie odpłynęła z powiek za daleko :) Wrażenie jest dosyć dziwne - próbowałam lekko otworzyć oczy po stężeniu maski, ale po prostu się nie dało. Połóżcie sobie palce dłoni na powiekach to dowiecie się, jak to jest. Nie pojawia się żadne szczypanie ani uczucie napięcia czy wysuszenia, więc można się dosyć szybko przyzwyczaić do takiej formy aplikacji. Zdejmowanie maseczki również nie sprawia problemów, nawet na linii rzęs, a efekt jest zdecydowanie warty tego, żeby raz na kilka dni na chwilę się zakleić :) Skóra wokół oczu jest delikatnie napięta, rozjaśniona i sprawia wrażenie wypoczętej, "wyspanej". Dodatkowo jest to bardzo wydajny produkt, bo stosuje się go na niewielkim obszarze. Obok maseczki z acerolą, algowa maska pod oczy to moja ulubienica. A Wy miałyście już do czynienia z kosmetykami tego typu?

środa, 18 stycznia 2012

Misz - masz tematyczny

Nie wiedziałam, od czego dzisiaj zacząć, więc będzie notka zbiorcza ;)

Po pierwsze trochę zapowiedzi. Dotarły do mnie dzisiaj dwie przesyłki. Pierwsza to kosmetyki od portalu Uroda i Zdrowie i możecie się niebawem spodziewać pierwszych recenzji. Otrzymałam zestaw Colgate poprawiający stan dziąseł, "wrzosowy" cień Mariza (zawsze myślałam, że wrzos ma trochę inny kolor ale tym bardziej się bardzo cieszę, bo uwielbiam fiolety) oraz preparat podkładowy pod lakier do paznokci - Bonder firmy Orly. 



Światło jest beznadziejne, więc wypróbowywałam różne sposoby i miejsca robienia zdjęć. Dzisiaj padło na... wannę :) Pierwsze i trzecie zdjęcie były robione z lampą, więc tło wyszło żółtawe, natomiast zdjęcie cieni bez lampy. Rozjaśniłam je na komputerze na tyle, żeby fiolet miał taki odcień, jak w rzeczywistości. Co myślicie o efekcie? Chyba przekonam się do tego sposobu.

W drugiej paczce przyleciały cuda ze sklepu Zrób Sobie Krem. Dostałam ostatnio fioła na punkcie preparatów do włosów i postanowiłam zrobić sobie coś w rodzaju odżywki bez spłukiwania. Jej skład to keratyna 3%, mleczko pszczele w glicerynie 3%, elastyna 3%, konserwant FEOG 1% i woda destylowana 90%. Ponieważ zapach tej mieszanki był dosyć dziwaczny, dodałam jeszcze kilka kropli olejku eterycznego z grapefruita, mam więc 101% odżywki i nadzieję, że zadziała na 102 ;) W Rossmannie kupiłam pustą buteleczkę z pompką. Bardzo fajna rzecz, ma nawet specjalny klips zabezpieczający przed przypadkowym naciśnięciem pompki, więc świetnie nadaje się do zabierania w podróże.




Odmierzałam składniki strzykawką z dziecięcego syropu Nurofen - sprawdza się świetnie, ma dokładną podziałkę, więc polecam ten sposób. Moja asystentka ze zdjęcia poniżej trochę przeszkadzała, ale obyło się bez ofiar.


A jak mowa o zwierzętach, to już dawno miałam wrzucić na bloga zdjęcia mojego wigilijnego manicure, wykonanego według wskazówek Ewalucji. Nie było jakoś okazji, więc wrzucę teraz, bo czemu nie :) Dopiero na zdjęciach zauważyłam, że zapomniałam domalować nieszczęśnikom uszy. Na szczęście nikt nie zauważył i renifery zrobiły furorę na Wigilii biurowej, a potem także na rodzinnej.

Całość wykonana lakierami Constance Carrol - z wyjątkiem nosków - to Mollon PRO. Wszystkie drobne elementy malowałam wykałaczkami.

Jeśli dobrnęłyście do końca tej bałaganiarskiej notki to gratuluję i pozdrawiam :)

sobota, 14 stycznia 2012

Puder sypki Amazing Base - Jane Iredale

Dzięki współpracy z portalem Uroda i Zdrowie dotarł do mnie jakiś czas temu kosmetyk, na który trafiłam właściwie przypadkiem, poszukując odpowiedniego dla siebie pudru sypkiego. Znalazłam stronę sklepu z kosmetykami Jane Iredale, a Pani Małgosia z Urody i Zdrowia skontaktowała się z przedstawicielami tegoż sklepu i już po kilku dniach pudełeczko rozgościło się w mojej łazience.
Puder Amazing Base to połączenie ochrony przed słońcem (SPF 20), korektora, fluidu i pudru. Jest tak wszechstronny, ponieważ powstał z myślą o wykorzystywaniu w makijażu pacjentek chirurgów plastycznych i dermatologów. Kobiety, często gwiazdy kina i telewizji, decydujące się na operacyjne poprawianie swojej urody, musiały mieć dostęp do kosmetyków, które w stu procentach zamaskują pooperacyjne siniaki i zaczerwienienia. Na szczęście dziś nie tylko gwiazdy mają możliwość wykorzystywania tego niezwykłego kosmetyku w swoim codziennym makijażu. Dzięki naturalnemu składowi i zawartości składników łagodzących stany zapalne, pudry Jane Iredale polecane są do makijażu leczniczego i nadają się dla osób z chorobami skóry takimi jak trądzik różowaty czy egzema.
fot. www.sklepjaneiredale.pl
W skład pudru wchodzą:
- Titanium dioxide (nadtlenek tytanu), który łagodzi stany zapalne, ochrania przed słońcem, nadaje pokrycie i kolor 
- Zinc oxide (tlenek cynku), łagodzący stany zapalne 
- Boron nitride (azotek borowy), zapewniający odbijanie światła, i  przyleganie pudru do skóry 
- ekstrakt z minerałów morza, który nawilża i odżywia skórę
- ekstrakt z granatów, mający działanie ochronne

Pojemność opakowania to 10,5 g, w cenie 190,00 zł. Sporo, ale pamiętajmy, że otrzymujemy w tej cenie kosmetyk, który po pierwsze zastępuje kilka innych, a po drugie, co zdążyłam już zaobserwować, jest szalenie wydajny.
Minimalna ilość pudru wysypanego na wieczko przez zabezpieczające "sitko" jest zupełnie wystarczająca na dokładne pokrycie całej twarzy. Dziurki w sitku są spore, dlatego musiałam bardzo uważać przez kilka pierwszych dni aplikacji. Byłam przyzwyczajona do pudrów, którymi musiałam uderzać o wieczko, żeby cokolwiek przedostało się przez otworki. Produkt Jane Iredale wystarczy lekko przechylić, żeby uzyskać odpowiednią ilość.
Zazwyczaj najpierw nakładam puder punktowo pędzelkiem do korektorów i rozcieram. Producent twierdzi, że kosmetyk daje przejrzyste, lub średnie krycie ale moim zdaniem używany w ten sposób zapewnia krycie bardzo mocne, a jednocześnie nie tworzy na twarzy maski. 
Po pierwszym roztarciu nakładam cieniutką warstwę na całą twarz. Jeśli chcę zastosować puder w roli bazy, zwilżam pędzel hydrolatem. Natomiast kiedy używam go jako zwykłego pudru sypkiego, na wcześniej nałożony podkład (w moim przypadku bb krem), nakładam go na sucho. W obu wersjach spisuje się bez zarzutu. Makijaż nie ściera się w ciągu dnia i nie muszę nosić pudełeczka w torebce - nie boję się, że wystąpi konieczność nanoszenia poprawek. Mam cerę mieszaną, a puder jest dedykowany cerom od suchej do mieszanej. Po kilku godzinach skóra zaczyna się lekko świecić na nosie i policzkach ale wystarczy użycie bibułki matującej, żeby wszystko wróciło do normy. Puder nie warzy się na twarzy, nie rozpływa, nie zapycha porów i nie jest mu straszna żadna temperatura. Podobno jest także wodoodporny na tyle, że nadaje się nawet do wyjścia na basen (chociaż osobiście nie znam nikogo, kto pływa w pełnym makijażu).

fot. www.sklepjaneiredale.pl
Do wyboru mamy 14 odcieni. Całkiem dużo, zwłaszcza, że puder ładnie stapia się z naturalnym odcieniem skóry. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem - mawet moje ulubione bb kremy poszły ostatnio w odstawkę, chociaż zarzekałam się kiedyś, że to nie nastąpi. Cieszę się tym bardziej, że dawniej używałam sypkich podkładów mineralnych i niektórych miałam serdecznie dosyć, bo z jednej strony podkreślały suche skórki, a z drugiej strony świeciłam się już po godzinie czy dwóch. Teraz czuję się trochę tak, jakbym trafiła na minerały po raz pierwszy i bardzo podoba mi się to wrażenie.

czwartek, 12 stycznia 2012

Azjatyckie zapowiedzi

Kocham zakupy w Azji, z trzech powodów.
Po pierwsze, wszyscy sprzedawcy, z jakimi miałam do czynienia, byli zawsze ujmująco grzeczni. A to próbki dołączone do przesyłki, a to odręcznie napisane podziękowania za zakupy i cukierki. Jak jednemu się noga powinęła i zawalił sprawę z wysyłką, oddał mi całą moją wpłatę na konto natychmiast po rozpoczęciu sporu poprzez PayPal.
Po drugie, ceny! Miałam na oku i na mojej liście zachcianek parę rzeczy, które kupowane w Polsce są straszliwie drogie. Mam na myśli między innymi znane już większości osób BB kremy, ale także przeróżne akcesoria kosmetyczne. I nie, nie zamierzam wspierać firm krajowych, bo są pewne granice, a 300% marży to JEST przesada. Najfajniejsze jest to, że przesyłki z Azji bardzo często są darmowe.
Po trzecie, jakość. Według obiegowej opinii "co chińskie, to bubel". Być może coś w tym jest ale zdaje się, że wielu naszych rodaków wierzy, że Azja składa się wyłącznie z Chin. Tymczasem wszystkie moje udane kosmetyczne zakupy przyleciały do mnie z Korei Południowej (BB kremy, maski, kremy na dzień i na noc), a tym razem po przeczytaniu sporej ilości bardzo pozytywnych opinii, postanowiłam dać szansę Hongkongowi.

W najbliższym czasie (a przynajmniej taką mam nadzieję) przylecą do mnie:
1. Gumowa (silikonowa?) szczoteczka do czyszczenia twarzy - według sprzedawcy pomaga oczyścić pory, zwłaszcza na nosie i pozbyć się zaskórników (eBay)

2. Naturalna gąbka konjac (konnyaku) - czyli rdzeń rośliny o tej samej nazwie. Służy do mycia twarzy, podobno ma działanie wygładzające, peelingujące. (eBay)

3. Jajo Pro Beauty Blender, czyli kopia / podróba / zamiennik (jak zwał, tak zwał) sławnego jajka Beauty Blendera. Ponieważ cena firmowego jajka jest dosyć zaporowa postanowiłam kupić najpierw to, żeby zobaczyć, czy w ogóle odpowiada mi aplikacja  podkładów i pudru czymś innym, niż palcami lub pędzlem. Na zdjęciach wygląda identycznie, nawet z bliska. (eBay)

4. Paletka sześciu pudrów do konturowania twarzy (dla odmiany ze strony buyincoins.com). Ćwiczę to ostatnio, a nie bardzo mam czym :P Paletka sześciu pudrów (sporych, 6,2 cm średnicy każdy) kosztowała w Hongkongu mniej, niż w Polsce pojedyncze bronzery i rozświetlacze, które oglądałam. Skusiła mnie cena, bezpłatna wysyłka i naprawdę dobry skład: Talcum Powder, Kaolin, Mica Powder, Magnesium Stearate, Titanium White Powder,Colorant and Pearl Lustre Pigment.


To, co podoba mi się najbardziej to fakt, że za wszystko razem zapłaciłam jakieś 64,00 zł. Świat jako "globalne targowisko" jest miejscem bardzo ciekawym ;)

sobota, 7 stycznia 2012

Gorczycowe Łaskotki - balsam masujący

Osoby, które obserwują mój blog od jakiegoś czasu być może zdążyły już zauważyć, że jestem fanką Lawendowej Farmy - sklepu, w którym można kupić fantastyczne mydła robione według tradycyjnych receptur oraz inne kosmetyki bazujące na naturalnych składnikach. Pisałam już o mydle do zębów, mydełkach z bazy mydlanej i świeczkach sojowych, nie mogę więc pominąć także ostatniej nowości, która niedawno została wprowadzona do sprzedaży.
Od jakiegoś czasu koresponduję z Ewą z Lawendowej Farmy, która na swoim blogu pisała, że chętnie czyta wszelkie propozycje i wskazówki dotyczące nowych kosmetyków i tak od słowa do słowa zgadałyśmy się na temat produktów, które Ewa ma zamiar wprowadzić do sklepiku w najbliższym czasie. I tak wyszło, że otrzymałam do przetestowania coś, co na stronie dostępne jest od niedawna, ale dzięki fazie testów "prototypu" zdążyłam się zakochać na amen.
fot. www.lawendowafarma.pl
Gorczycowe Łaskotki, bo o nich mowa, to balsam masujący, składający się wyłącznie z naturalnych składników. Wersja cynamonowa, którą posiadam, to kompozycja masła shea, wosku pszczelego, tłuszczu kokosowego, cynamonowego olejku eterycznego i ziaren gorczycy. Muszę powiedzieć, że taki skład to chyba ewenement na polskim rynku kosmetycznym, bo w produktach do masażu zazwyczaj na pierwszym miejscu króluje parafina, którą nie każdy darzy sympatią (osobiście nie mam do niej zaufania). 
Ziarenka gorczycy mają w balsamie podwójne zastosowanie. Po pierwsze mocno masują i rozgrzewają mięśnie dzięki temu, że jedna ze stron masażera nie ma gładkiej, jednolitej powierzchni. A po drugie gorczyca sama w sobie już od lata znana jest ze swego dobrego oddziaływania na ludzkie ciało. Nie bez powodu produkuje się z jej wykorzystaniem specjalistyczne zdrowotne materace i poduszki.
Balsam ma okrągły kształt, pasujący w sam raz do dłoni. Pod wpływem ciepła rąk i masowanych części ciała topi się powoli, zostawiając na skórze poślizgową warstewkę. Zazwyczaj zaczynam masowanie całą kostką, a kiedy już roztopi się wystarczająco, przechodzę do masowania samymi rękami. 
W przeciwieństwie do znanych mi oliwek i balsamów, masujący krążek nie pozostawia po sobie warstwy tak tłustej, że dłonie ślizgają się po ciele praktycznie bez tarcia i oporu. Wręcz przeciwnie - natłuszcza ciało na tyle, że ręce suną po skórze gładko, ale powoli i trzeba włożyć w to odrobinę siły i zaangażowania. Dzięki temu mięśnie stają się naprawdę rozluźnione i dopieszczone. Mój mąż swoje pierwsze wrażenia po zastosowaniu balsamu ujął słowami "no wreszcie coś do prawdziwego masowania, a nie miziania po plecach".  Ja natomiast dopiero po takim masażu zdałam sobie sprawę, jak mocno miałam spięte mięśnie pleców. Trudno w to uwierzyć, ale czasami można się tak przyzwyczaić do napięcia, że przestaje się na nie zwracać uwagę i dopiero po jego zniknięciu odczuwa się ogromną różnicę.
Oprócz krążka cynamonowego mamy do wyboru także wersję z rozmarynem i lawendą, oraz balsam waniliowo cynamonowy z masującymi ziarnami kawy. 

środa, 4 stycznia 2012

Słodki post - domowa pasta cukrowa

Pasta cukrowa to jeden z najstarszych sposobów depilacji, który najprawdopodobniej przywędrował do nas z krajów Arabskich, a w Polsce robi się popularny dopiero od kilku lat. To niezwykle tani, skuteczny i stosunkowo bezbolesny sposób na pozbycie się niechcianego owłosienia z dowolnych partii ciała. Można kupić gotową pastę w sklepach z produktami ekologicznymi, w sklepach internetowych i na allegro. Mamy do wyboru  bardzo wiele firm oferujących oryginalne pasty ale jeśli ktoś jest niecierpliwy i nie chce mu się czekać na dostawę, może zrobić taką pastę sam.
Gotowałam ją kiedyś trzy razy, zniechęcając się na dobre dwa lata, ponieważ byłam święcie przekonana, że gotowa pasta ma mieć kolor bardzo ciemnego bursztynu. W efekcie otrzymywałam przypalony karmel, twardniejący na kamień i nienadający się do niczego, nawet do zjedzenia.
Niedawno zdecydowałam się na kolejne podejście, wykorzystując inny przepis i rewidując nieco swój pogląd na to, jak wygląda kolor bursztynowy :)

Proces gotowania pasty wygląda tak:
1. W garnku mieszamy dwie szklanki cukru, 1/4 szklanki wody i 1/4 szklanki soku z cytryny. Mieszanina początkowo jest mętna, biała i grudkowata.


2. Podgrzewamy na niezbyt dużym ogniu, co chwilę mieszając. Kiedy cukier się rozpuści, płyn zrobi się szklisty 

3. Po chwili wszystko zacznie zmieniać kolor na żółtawy i pojawi się piana. W razie potrzeby można przykręcić palnik, żeby mieszanka nie wykipiała.


4. Od tego momentu cukier szybko zaczyna się zmieniać w karmel. Bąbelki piany są duże i coraz ciemniejsze

5. Co jakiś czas dobrze jest zestawić na moment garnek z palnika - wtedy piana opada i da się rozgarnąć ją łyżką, żeby zobaczyć, jaki kolor ma gotowana pasta.



6. Moja miała kolor bursztynu niezbyt ciemnego, jakby rudego. Kiedy nabiera takiej barwy robi się coraz gęstsza, jak oliwa. To dobry moment, żeby zakończyć gotowanie. Jeśli po wystudzeniu pasta okaże się zbyt miękka, zawsze można ją jeszcze odrobinę podgotować. W drugą stronę nie jest to już takie łatwe, bo rozrzedzenie zbyt gęstej i przypalonej pasty może się nie udać.
Gotową pastę wlałam do pudełka po margarynie. Piana widoczna na zdjęciu znika zupełnie po całkowitym ostygnięciu produktu.

Do przechowywania pasty najlepiej jest wybierać pojemniki plastikowe lub szklane (szczelnie zamykane), które łatwo ogrzać w mikrofalówce lub w kąpieli wodnej, jeśli całkowicie zastygnięta pasta nie da się wydobyć z pojemniczka na zimno. Moja po wystudzeniu ma twardość zimnej plasteliny - da się w niej zrobić dołek mocno naciskając palcami i na siłę wydłubać ją łyżką z pudełka. Wiele dziewczyn mówi, że pasta powinna być jeszcze twardsza, ale wtedy trzeba ją ogrzewać przed zastosowaniem, a przyznam, że nie widziałam w tym celu.

Sposobów depilacji cukrem jest kilka, ale najważniejsze jest to, że nakłada się ją inaczej, niż wosk. Pastę nakładamy pod włos, "wmasowując" ją, a zrywamy z włosem, co ogranicza ilość podrażnień i podobno zapobiega wrastaniu włosów. Do rozsmarowywania i zrywania jej z depilowanej powierzchni można używać własnych palców i to mój ulubiony sposób. Można też rozsmarować ją i zerwać za pomocą szpatułki, albo podgrzać i używać tak, jak płynnego wosku, czyli z paskami materiału. Materiał nie może być elastyczny. Najlepiej sprawdzą się stare jeansy albo koszula, bez zawartości lycry, stretchu, elastanu i tym podobnych domieszek.

Żeby pokazać Wam sposób depilowania palcami (lub szpatułką) pozwolę sobie posłużyć się filmem z youtube, autorstwa stretchsugar. To akurat chyba filmik reklamowy jednego z niemieckich producentów pasty, ale wszystko na nim bardzo ładnie widać. Zwróćcie uwagę na sposób wyrobienia pasty w palcach przed przystąpieniem do depilacji. Zaczynamy wyrywanie dopiero, kiedy pasta stanie się jaśniejsza i nieprzezroczysta, bo wtedy najlepiej przykleja się do włosów. Skórę przed takim zabiegiem można posypać talkiem lub pudrem. Dzięki temu wosk cukrowy przylepi się tylko do włosów, a nie do skóry.

Na filmie wszystko pokazane jest w wolnym tempie, żeby można się było dokładnie przyjrzeć ale możecie mi wierzyć, że po nabraniu wprawy idzie to o wiele szybciej. Początkowo możecie mieć trudności z depilacją miejsc, w których włosy są mocne. Ja miałam ten problem z łydkami, bo wiele lat używałam maszynki do golenia. Warto jednak się zawziąć i poświęcić na to trochę czasu i cierpliwości, bo idealna gładkość skóry utrzymuje się około 4 tygodni, a każda następna depilacja jest szybsza i łatwiejsza, bo odrastające włosy stają się słabsze.
Jeśli komuś nie uda się za pierwszym razem i poklei się niemiłosiernie, tak jak ja w czasie pierwszych prób, nic nie szkodzi. W przeciwieństwie do wosku, pastę cukrową bez problemu zmywa się ze skóry samą wodą.
W porównaniu do depilatora elektrycznego i plastrów z woskiem, depilacja pastą cukrową jest wręcz bezbolesna, chociaż pewnie trudno w to uwierzyć.
A co jest najlepsze? To, że składniki potrzebne do wykonania całego pudełka pasty kosztują około 3zł, a do depilacji obu łydek wystarcza kulka pasty wielkości orzecha włoskiego.

niedziela, 1 stycznia 2012

TAG Motyle 2011 - podsumowanie roku

Po pierwsze chciałabym Wam wszystkim życzyć, żeby to, o czym marzycie i do czego dążycie zaczęło się spełniać właśnie w tym nowym roku.

Na TAG odpowiadam dzisiaj, żeby było to moje absolutne podsumowanie roku. Skorzystałam z uprzejmości ROKSI, która zaprosiła do zabawy wszystkie osoby, które odwiedzą podobny post na jej blogu (klik).

Zasady:
1. Wstaw obrazek.
2. Napisz, od kogo otrzymałaś zaproszenie do zabawy.
3. Wyznacz po jednym produkcie (poza punktem 10.) w każdej kategorii.
4. Nominuj maksymalnie 5 osób.

1. Primus inter pares, czyli odkrycie roku.
Korund do domowej mikrodermabrazji, o którym pisałam tutaj (kik)

2. Zatrzepocz piórkami, czyli tusz do rzęs.

Wyłamię się - tusze są mi zupełnie obojętne, ale jeśli jesteśmy przy rzęsach to krem do rzęs L'biotica, to jest coś!


3. Zabawa z kolorami, czyli kosmetyk do powiek.
Mól Mauve, czyli sypki cień mineralny w tonacji brązów, mieniący się pięknie. To mieszanka autorstwa mojej przyjaciółki i kiedyś Wam pokażę, jaki świetny efekt daje.

4. Na tapecie, czyli podkłady, korektory, rozświetlacze, róże, bronzery.
 
Ulubiony korektor to aktualnie antybakteryjny dwukolorowy sztyft Oriflame z zieloną herbatą.
Podkładów przestałam używać odkąd poznałam BB kremy - mój obecnie ulubiony to Skinfood herbatkowy z cytryną i różą. Róż mineralny Maybelline, a idealnego pudru matującego nadal szukam.

5. Patrz mi na usta, czyli mazidełka do ust.
Scrub cukrowy do ust z Lusha, jeszcze z zeszłorocznej edycji świątecznej - Lip Dip z żurawiną.


6. Pokaż swoją twarz, czyli kosmetyk do pielęgnacji twarzy. 
Wymieniłabym korund, ale ponieważ zrobiłam to w punkcie pierwszym, to stawiam na Papkę do cery trądzikowej firmy Jadwiga.


7. Chodź, pomaluj mój świat, czyli lakier do paznokci.
Mollon PRO w kolorze czerwieni złamanej różem i Constance Carrol, lakier Iced Eden


8. Kwiaty we włosach, czyli kosmetyk do włosów.
Póki co "rządzi" świeczka sojowa z Lawendowej Farmy, pisałam o niej tu (klik)

9. Coś dla ciała, czyli kosmetyk pielęgnacyjny do ciała. 
Cytrynowe masło do ciała Be Beauty, z Biedronki


10. Coś dla ducha, czyli wybrana przez nas kategoria niekosmetyczna.
Książki! A najchętniej wszystkie możliwe pozycje Moniki Szwai i Katarzyny Michalak.

Niezgodnie z regulaminem nominuję każdego, kto jeszcze się nie załapał na bycie otagowanym :)