Kilka dni temu natknęłam się na jakimś forum na żarliwą dyskusję na temat ochrony w sklepach typu Rossman, Sephora czy innych drogeriach. Znakomita większość osób wypowiadała się w tonie "taaak, jak tylko wejdę to już za mną łażą jakbym im chciała wynieść pół sklepu i od razu odechciewa mi się zakupów". Mało kto stwierdzał, że cóż, taka już ich praca i takie wytyczne.
Ostatnia (i przed, i przed przed, i...) wizyta w Rossmannie w moim mieście przebiegła zupełnie odmiennie. Pan ochroniarz uśmiechał się z daleka, podszedł jak widział, że patrzę w jego stronę i nawet wytłumaczył mi, co i gdzie akurat mają w promocji. I nie, to nie jest kwestia tego, że to człowiek miły "od zawsze" - jak również nie bywam w Rossmannie co tydzień ani nawet co dwa.
Dlaczego nie snuje się za mną między półkami (chociaż kiedyś się snuł) i nie wynurza nagle z sąsiednich alejek (chociaż wynurzał)? Ano dlatego, że na moje oko jestem w jakichś dziesięciu procentach osób, które mówią mu dzień dobry, a nie traktują jak dopustu albo elementu wyposażenia. Proste? Proste. A piszę to dlatego, że już wkurza mnie to święte oburzenie na ludzi, którzy tylko próbują pracować w spokoju i stosować się do wymogów kierownictwa. Howgh! ;)